Nie widziałam filmu „Jedz, módl się, kochaj”. I boję się zobaczyć, mimo słabości do Javiera Bardema. Czy kolorowy świat rodem z Hollywood może przyćmić wspomnienia z wakacji na Bali, zmienić wrażenia, zatrzeć zapachy? Pewnie nie, ale wolę nie ryzykować. „Pamiętaj, ustal cenę i patrz, czy kierowca włączył taksometr”, to pierwsza wskazówka, którą dostałam od przyjaciółki, która na wyspę Bali latała w interesach. Z lotniska do taksówki prowadzi nas oblepiająca wilgotność powietrza i czterech mężczyzn. Po co? Nie mam pojęcia. Jeden wziął nasze torby, trzech innych mu towarzyszy. Przy drzwiach taksówki wszyscy chcą napiwek. A więc po to. Szybko pojęłam lekcję numer dwa. Jeśli kierowca nie włącza taksometru, trzeba go o to poprosić albo zmienić taksówkę. Przed wjazdem do hotelu budka strażnika i szlaban. Stróż w uniformie przypominającym ten policyjny zagląda do środka, po czym lustrem przyczepionym do długiego kija ogląda podwozie samochodu. Hotele, zwłaszcza w lepszych, spokojniejszych dzielnicach są dziś jak dobrze strzeżone osiedla. Turyści czują się bezpiecznie, a właściciele mają spokojną głowę, że niczego nie zaniedbali.
NA TEMAT:
Bali - wakacje pod tytułem "Jedz, Módl się, Kupuj"
Raj na ziemi? Trudno w to uwierzyć, kiedy prosto z lotniska lądujemy w położonym na południu wyspy mieście Kuta, dawnym targu niewolników. Gwar, hałas i tłumy naganiaczy. Tak wita nas Bali. Wakacje rozpoczęte. „Masaż? Transport? Chcesz kupić trampki? A może baterię?” Kiedy przecząco kręcisz głową, odchodzą. Po minucie pojawiają się kolejni. „Masaż? Transport? Trampki? Baterie? Pocztówki? Zapleść ci warkoczyki? Pomalować paznokcie?” Pośród ciągnących się przez blisko kilometr tysięcy drobnych sklepów i kramów wzdłuż ulicy Jl. Legian, leżą tysiące darów mających obłaskawiać duchy. Ciasteczka, owoce, kadzidełka, kwiaty. Na liściach albo małych talerzykach. Balijczycy wierzą, że duchy są wszechobecne. Dobre bóstwa mieszkają w górach, demony – na dnie, a nawet pod dnem morza; można je też spotkać w lasach i pośród opuszczonych plaż. Lepiej więc co rano wynieść im przed dom albo sklep jakieś frykasy. Może popatrzą łaskawym okiem na domowników? Zaniechanie obowiązku składania darów mogłoby prowadzić np. do wybuchu wulkanów – dwa na wyspie wciąż są aktywne. Choć Indonezja to największe na świecie państwo islamskie, zdecydowana większość Balijczyków wyznaje hinduizm, umocniony w piętnastym wieku, kiedy na wyspie schronili się bramini z Jawy. Stąd wziął się też system kastowy, choć w przeciwieństwie do Indii nie ma tu kasty nietykalnych. Dobrym bogom w ofierze składa się dzieła sztuki. W języku Balijczyków długo nie istniało słowo „sztuka”. Artyści nie byli elitą, a to, co wytwarzali, nie było postrzegane jako wybitne dzieło (sztuki). To były piękne przedmioty, które zanosiło się do świątyń i pałaców. Wraz z napływem turystów balijska sztuka nabrała skrzydeł, a znajdująca się w centrum wyspy malutka, górska wioska Ubud, otoczona świątyniami i ryżowymi polami, rozrosła się do pokaźnego centrum kulturalnego, które wchłonęło okoliczne miejscowości. Jeśli szukacie rzeźb, obrazów, tradycyjnego balijskiego tańca – ruszajcie do Ubud. Znajdziecie tam wszystko, od tandetnych figurek poczynając, po kursy wszelakiego rękodzieła. W centrum miasta, przy znanej wszystkim turystom ulicy Małpi Las (naprawdę nazywa się Wanara Wana, ale i tak wszyscy wolą małpy) jest tętniący życiem targ. To tam w małym hoteliku zatrzymała się autorka książki „Jedz, módl się, kochaj”. Są tacy, którzy planują dzień, dwa w Ubud a zostają tam dwa tygodnie, urzeczeni atmosferą i energią tego miejsca. Nie przeszkadza im, że „antyczne” rzeźby pochodzą sprzed tygodnia i zostały wykonane w wiosce obok. Są i tacy, dla których nawet zatłoczona Kuta jest rajem: surferzy. Tu znajdują najlepsze plaże, szkółki dla początkujących i zaawansowanych, tanie hotele, surferską modę na każdym rogu, a w sklepach kartki z informacją, kiedy można spodziewać się wysokiej fali i na której plaży będzie dziś impreza. Tego szukają, to dostają. Również w nadmiarze – decybele.
Bali - wakacje przy zachodzie słońca
Jeśli brakuje wam ciszy, znajdziecie ją w Seminyak. Ale najpierw koniecznie odwiedźcie Made’s Warung – pyszną, tanią jadłodajnię z indonezyjskimi klasykami. Podstawą posiłku jest ryż, podawany z warzywami, mięsem lub rybami. Wakacje na Bali nie liczą się bez spróbowania lokalnej kuchni. A ta jest bardzo aromatyczna: pikantne smaki (papryczki chili, które – o dziwo! – przywędrowały tu aż z Europy), sok z limonek, trawa cytrynowa i imbir mieszają się z gęstym, słodkim sosem sojowym, sprowadzonym na wyspę przez osiedlających się tu handlarzy z Chin. Dania można przegryzać smażonymi w tłuszczu wielkimi chipsami z mąki otrzymanej z manioku z dodatkiem krewetek. Już widzę miny wyznawców kuchni light i jedzeniowych purystów! Dla was też coś mam: sushi z najświeższych i najpyszniejszych ryb świata. Tak pyszne jadłam tylko w Japonii. Wzdłuż Jl. Legian jest kilka japońskich restauracji, serwujących sushi zgodne ze sztuką, bez dodatku serka Philadelfia. Nigdzie na świecie nie delektowałam się tak delikatnym carpaccio z tuńczyka, przezroczyste plasterki rozpływały się w ustach. Usatysfakcjonowana poczułam się dopiero po drugiej porcji. Więcej przyjemności? Podczas wakacji na Bali koniecznie zafundujcie sobie masaż. Nie wiem, skąd drobne, filigranowe Balijki mają siłę, żeby masować Amerykanów i Europejczyków o masie często kilkakrotnie przekraczającej ich własną. Wiem natomiast, że po takim masażu natychmiast chce się następnego i następnego. Na ulicy, w barze, na plaży albo w SPA. Aromaterapia i relaks w jednym, mimo że masują nas nogami, stopami, kolanami… Teraz możemy już ruszać do Seminyak. To ciągle południe Bali, ale dużo spokojniejsze i wytworniejsze od Kuty. Luksusowe hotele z wymuskanymi plażami i ośrodkami SPA, najlepsze restauracje i bary. Ale nawet tu można znaleźć nocleg w urokliwym miejscu z piękną architekturą i po przystępnej cenie. Kiedy o świcie zakładam buty i ruszam na poranny bieg po plaży, surferzy na swoich deskach przewożą ryby z kutrów rybackich, a łagodne psie bandy wygrzewają się w pierwszych promieniach słońca. W ostatnich promieniach słońca też można się wygrzewać. Zagapić i zatracić. Na przykład na tarasie La Luccioli. Na dole bar wypełniony romantykami, którzy podziwiają stąd spektakularne zachody słońca; na górze rewelacyjna restauracja z pyszną australijską kuchnią, przesiąkniętą wpływami śródziemnomorskimi i azjatyckimi. Koniecznie spróbujcie owoców morza! „Lucciola/Portowa dzielnica/Wszystko ma słony smak/Słone włosy, słona skóra/Słony wiatr” – skąd Kora to wszystko wiedziała? Ja wiedziałam, że pisząc o Bali, i tak skończę na Gili Meno. To była jedyna nazwa, jaką zanotowałam po lekturze „Jedz, módl się, kochaj”. Przepisywana z roku na rok w kalendarzu, bo przecież kiedyś tam pojadę… I pojechałam. W poszukiwaniu tego, o czym przeczytałam: spokoju, ciszy, najpiękniejszych piaszczystych plaż, błękitnej wody i palm. W Kucie zarezerwowałam miejsce na dużej motorowej łodzi, którą dotarłam na Gili Trawangan, najbardziej rozrywkową z archipelagu Gili, położonego u wybrzeży wyspy Lombok, na wschód od Bali. Stamtąd prostą, drewnianą, rybacką łajbą dostałam się na Gili Meno. Co znalazłam? Rzeczywiście raj. Wokół wyspy ciągnie się ścieżka (wokół, bo w środku są domy mieszkańców, palmowy gaj i płytkie, słone jezioro). Można nią okrażyć Meno w ciągu godziny. Najlepiej o wschodzie słońca, bo potem upał solidnie daje się we znaki. Na wyspie nie ma samochodów, transport zapewniają konne bryczki. Pierwszy kurs, zwłaszcza ten z bagażami po opuszczeniu łódki, jest średnio dwa razy droższy od każdego kolejnego – frycowe turysty, który puka do bram raju. A ponieważ turystów na wyspie jest garstka, właściciele koni błyskawicznie ich rozpoznają i kolejny raz nie zaryzykują zbyt wysokiej stawki.
Bali - wakacje z żółwiami
Łódki z Bali przypływają na najszerszą, piaszczystą plażę położoną na wschodzie wyspy. Przy samym brzegu są koralowce, które mogą uszkodzić łajby, trzeba więc podwinąć nogawki i brodzić przez wodę z plecakiem. Koniecznie w klapkach! To w tej części Meno położona jest większość urokliwych ośrodków o bambusowych dachach i ścianach z koralowca. Dla wybrednych najbardziej luksusowy: Villa Nautilus z klimatyzacją i rewelacyjnymi śniadaniami. Dla poszukujących spokoju w trakcie wakacji na Bali, proponuję bryczkę i przejażdżkę na południe wyspy, do domków Biru Meno. Czyste, proste, klimatyczne. Do tego mała, lokalna kawiarnia z okropnym jedzeniem, za to świetną obsługą. Młoda Niemka, mieszkająca na Meno od kilku lat, dowodzi recepcją. „Chcecie zobaczyć żółwie, poczekajcie na Roberto”, mówi. Pojawia się czarna czupryna i uroczy uśmiech o niewiarygodnie krzywym uzębieniu. Roberto ma na oko jakieś siedemnaście lat. Dba o łódkę swojego szefa, organizuje nurkowanie z rurką dla turystów. Po wynegocjowaniu stawki ruszamy z nim na całodzienne zwiedzanie podwodnego świata Gili. Już kilkadziesiąt metrów od brzegu nasz przewodnik skacze do wody i wskazuje nam wielkie, majestatyczne żółwie leniwie przemieszczające się w promieniach słońca odbijających się w morzu. Można je dogonić i pogłaskać po skorupie. Niektóre bawią się z płetwonurkami, inne błyskawicznie znikają w głębinach, by po chwili wypłynąć na powierzchnię i zaczerpnąć powietrza. Archipelag Gili słynie z pięknej rafy koralowej, niestety mocno pokiereszowanej w latach dziewięćdziesiątych przez El Niño. Rafy są bardzo wrażliwe na zmiany temperatur, a El Niño ociepla wodę, wypierając tę chłodniejszą, bogatą w składniki odżywcze. Na szczęście, dzięki współpracy szkół nurkowych i mieszkańców, powstała fundacja Gili Eco. Każdy, kto zgłasza się do centrum nurkowego, przed pierwszym zejściem pod wodę płaci dodatkowo kwotę równą 1/3 średniej ceny za tani pokój na wyspie. Jeśli chcesz podziwiać tęczowe ławice ryb, żółwie i koniki morskie, zadbaj o środowisko i wspieraj odbudowę rafy. Z tych pieniędzy finansowany jest specjalny ekoprogram, czyli wytwarzanie elektrycznych prądów stymulujących odbudowę rafy koralowej. Na Gili Meno jest też przedszkole. Dla żółwi. Malutkie gady mają specjalne baseny, żeby w bezpiecznym otoczeniu osiągnęły wiek, w którym poradzą już sobie same w wielkim morzu. Żółwie przedszkole można wspomóc datkami.
Ekoodpoczynek
Po dwóch dniach ruszamy na zachodni kraniec Meno. Wymarzony i upatrzony już pierwszego dnia wakacji na Bali, kiedy przypływaliśmy na wyspę. Musieliśmy jednak zaczekać, bo na tym urokliwym odludziu nie było wolnych miejsc. Jeśli Gili Meno jest rajem na ziemi, to Sunset Gecko jest w tym raju apartamentem prezydenckim. Na dodatek stuprocentowo ekologicznym. Cichym. Spokojnym. Odizolowanym od reszty. Ośrodek składa się z trzech, znakomicie wentylowanych wiatrem, drewnianych domków z bambusowymi dachami. Jeden jest piętrowy, ma własną łazienkę pod gołym niebem i przestronny taras z najpiękniejszym widokiem na morze. Dwa pozostałe – dwuosobowe, ze wspólnym prysznicem za bambusowymi ścianami. A wszystko dzięki Japończykom, zmęczonym pracą w tokijskim city, którzy szukali oddechu i relaksu. Teraz przez pół roku zgłębiają tajniki rodzimej gospodarki w tokijskich darpaczach chmur, a przez kolejne pół podróżują po Azji i odpoczywają na Gili Meno. Ich ekoświadomość imponuje: w każdym pokoju są dwa kosze, na śmieci, które da się spalić i te, które nadają się na surowce wtórne. Właściciele zbudowali kompostownik i sami wytwarzają biomydło. Zainstalowali specjalne filtry, które oczyszczają wodę z łazienek, tak żeby nadawała się do podlewania ogrodu. W kuchni obsługa używa wyłącznie ekodetergentów, które nie szkodzą środowisku, a gości zawsze się pyta, czy do napoju na pewno chcą słomkę. Sunset Gecko zbiera deszczówkę, a właścicielom marzą się jeszcze ogrzewające wodę baterie, wyprodukowane z odzyskanego z butelek plastiku. Restauracja serwuje kuchnię japońsko-indonezyjską, wyśmienity świeżo wyciskany sok z mango albo ananasa i prawdziwą japońską herbatę. Po posiłku można godzinami czytać książki albo obserwować morze z wygodnych materaców na zadaszonych podestach. Albo bujać się w hamaku na tarasie, leniwie spoglądając na jaszczurki, które pędzą po ścianach w tempie bolidu Roberta Kubicy. Na chwilę zastygają w słońcu, ładują akumulatory i nagle znikają.
Ręce, Które Leczą
Ja też postanawiam naładować akumulatory i pójść na masaż. Rozpieszczona po wakacjach Bali, gdzie SPA goni SPA, a salony masażu są na każdym rogu, pytam o to samo na Gili Meno. Przeczący ruch głową mówi wszystko. W końcu na wschodnim krańcu wyspy pracownik jednego z ośrodków pokazuje mi drewniany podest za kuchnią, w pobliżu kompostownika i w towarzystwie chmary much. Ryzykuję. Z kuchni wychodzi zasuszona staruszka o spokojnych czarnych oczach. W szklance trzyma olej, który wygląda jak smalec. Kładę się i… po dwóch godzinach mogę śmiało stwierdzić, że nigdy i nigdzie nie miałam lepszego masażu. Maleńka masażystka miała tyle siły, że dotarła do najdrobniejszych moich kosteczek. Jednym angielskim słowem na sto ojczystych tłumaczyła mi, co robi, a ja miałam wrażenie, że masuje, czaruje, uzdrawia. Okazuje się, że to znana na wyspie znachorka, do której przychodzą mieszkańcy, gdy coś ich boli. Dłońmi potrafi ukoić ból brzucha czy inne dolegliwości. Płacimy za masaż recepcjoniście, ale też potajemnie wciskamy jej pieniądze. Żeby mogła uzbierać na bilet i odwiedzić córkę. Uzbierała. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa i jestem w zaczarowanej Wenecji, gdzie właśnie przebiegłam maraton, czyli 42 km 195 m, z sentymentem wzdycham do Gili Meno. Do przestrzeni, ciszy, jogi o świcie na plaży. Do Sunset Gecko, gdzie gekony wydają zabawne dźwięki, do przedszkola żółwi i najpiękniejszego widoku z tarasu. Do czasu, który płynie wolniej. Do uśmiechu Roberto. „Gili” znaczy „mała wyspa”. I niech taka zostanie.