Przyznaję, wyprawa na Piramidę Carstensza należała do jednych z trudniejszych w moim podróżniczym życiorysie. Teoretycznie do skompletowania Korony Ziemi wystarczy wejście na najwyższą w Australii, łatwą i niewysoką Górę Kościuszki, gdzie byłam już dwa razy. Ale jeśli wziąć pod uwagę Australię z Oceanią, wtedy najwyższą staje się dużo trudniejsza Piramida Carstensza (4884 m n.p.m.). Pierwszym białym Europejczykiem, który ją zobaczył, był holenderski żeglarz Jan Carstensz. Był rok 1623 – widoczne z morza lodowce na szczytach wyglądały, w tropikalnym klimacie, na tyle abstrakcyjnie, że w Europie nikt nie chciał w te rewelacje uwierzyć. Ostatecznie na mapach pojawiła się jednak Piramida Carstensza. Dla tutejszego plemienia Moni jest to Baenggela, czyli Matka Ziemi. W różnych źródłach pojawia się też indonezyjska nazwa Puncak Jaya. Miejscowi przewodnicy nie kryją zaskoczenia: – Owszem, po tym, jak w 1963 r. Indonezja zaanektowała Papuę, taka nazwa się pojawiła, tylko że... w odniesieniu do innej góry! I pokazują niedaleki, ale oddzielony głęboką doliną szczyt. Łatwo go rozpoznać, bo mimo bliskości równika są na nim jeszcze resztki lodowców. Na Piramidzie Carstensza już ich nie ma.
Papua – wyspa na peryferiach Indonezji
Timika, największe miasto południowej Papui, nie jest z punktu widzenia turystów tak atrakcyjna jak świątynie i wulkany Jawy czy kurorty wyspy Bali. Dla nas, międzynarodowej ekipy wspinaczy, to tylko punkt przesiadkowy – małymi samolotami lecimy do odległej o godzinę Sugapy. Po centrum wioski chodzą psy i świnie. Część mieszkańców to Papuasi, których jedyny ubiór stanowią koteki, czyli zakładane na przyrodzenie osłony z tykwy. Pojawienie się turystów jest dla miejscowych wielkim wydarzeniem – nie jestem pewna, kto dla kogo staje się większą atrakcją. Przychodzi nas oglądać chyba cała wieś. Niektóre dzieci wyraźnie się nas boją. W Sugapie nie ma żadnych hoteli ani restauracji. Tego dnia śpimy na obrzeżach wioski, na podłodze jednej z chat. I tak jest to tutaj jedna z lepszych „rezydencji” – w innych nie ma nawet podłogi. Na kolację miejscowe kobiety przynoszą ugotowane słodkie bulwy taro, a na deser częstują świeżo wykopanymi z pola orzeszkami ziemnymi, w smaku zupełnie nie przypominającymi tych, które znamy. Trzeba przyznać, że miejscowi są bardzo mili i zupełnie nie pasują do obrazu kanibali, którzy ponoć wciąż na Papui żyją. Kiedy podpytuję o tę kwestię jednego z mieszkańców mówiącego trochę po angielsku, obrusza się: – W naszym plemieniu ludożerców nie ma! Ale nie zaprzecza, że są wojny międzyplemienne, w trakcie których strzela się do przeciwników z łuków. Ostatnią mieliśmy rok temu – chwali się. – Zabiliśmy kilku wrogów! Widząc moją minę dodaje szybko: – Ale ich nie jedliśmy!
Główna (i właściwie jedyna) ulica Sugapy, fot. Monika Witkowska
NA TEMAT:
Trekking przez dżunglę do Piramidy Carstensza
Wódz wioski nie pozwala nam wyruszyć w drogę. Puści nas, jak zapłacimy. Negocjacje trwają kilka godzin, w końcu w rękach wodza ląduje zwitek banknotów.
Od tej pory nie mijamy już żadnych wiosek. Widzimy co najwyżej ścieżki myśliwych, ale tylko na początku. Dżungla fascynuje, ale równocześnie odbiera siły. Otacza nas zielony gąszcz, przez który nie da się szybko iść. Powalone konary fundują niezłą gimnastykę i już sama nie wiem, czy wolę nad nimi przeskakiwać, czy się pod nimi przeczołgiwać. Z kolei te ułożone wzdłuż ścieżki korcą, by po nich przejść. Ale to ryzyko – są śliskie, często spróchniałe. Zdradzieckie są też korzenie i leżące pod nogami kamienie: próby ich obejścia kończą się zwykle wpadnięciem w jakiś niewidoczny dół. No i to denerwujące błoto. Kalosze niewiele dają – co i rusz zapadamy się na tyle głęboko, że wlewa się górą buta. Nikt nie zastanawia się, czy są w nim jakieś pasożyty, bo jeśli są, to i tak nic nie zrobimy. Zresztą w tych warunkach w ogóle nie sposób dbać o higienę. Woda do picia? Mamy tabletki do jej odkażania, niektórzy zabrali filtry, ale nikt z nas nie używa tych wynalazków. Bo co po odkażeniu wody, jak przecież nikt nie kontroluje, czy gotowany w namiocie kuchennym „wrzątek” kipiał odpowiednio długo (samo zagotowanie niewiele daje). Pozostaje optymistycznie wierzyć, że żadnych ameb i innych tropikalnych atrakcji nie złapiemy.
W dżungli nie ma szlaków. Są zarośla, powalone konary i dużo, dużo błota, fot. Monika Witkowska
Urozmaiceniem wielogodzinnych wędrówek są rzeki – przekraczamy je parę razy dziennie. Na początku zdarzają się jeszcze mostki, tzn. wiszące albo po prostu przerzucone ponad nurtem chybotliwe żerdzie. Sporo emocji dostarcza pokonanie zawieszonego całkiem wysoko przy wodospadzie obślizgłego pnia. Idziemy niepewnie, na nieco drżących nogach, a kolega Francuz wybiera technikę „okrakiem”.
Z podziwem patrzymy na naszych tragarzy, którzy niosąc wielokilogramowe ładunki, przez tego typu przeszkody po prostu przebiegają! I to boso! Dla większości z nich buty są tylko marzeniem (na koniec oddamy im swoje). Większość ekipy noszącej rzeczy stanowią... kobiety. Korzystamy z ich pomocy, ponieważ sami nie dalibyśmy rady zabrać sprzętu i jedzenia na tyle dni. A one dzięki wyprawie zarobią więcej, niż handlując na wioskowym bazarze przez cały rok.
To, co nam najbardziej dokucza, to deszcze. Padają przez większą część dnia, codziennie, poczas całej wyprawy. Szansa na podsuszenie się istnieje właściwie tylko rano, bo to jedyna pora, kiedy można liczyć na słońce.
Base Camp pod Piramidą Carstensza
Góra-dół, góra-dół. Pokonujemy naprawdę spore przestrzenie. Góry, które wydawały się tak bardzo odległe, z czasem mamy na wyciągnięcie ręki. Krajobrazy i przyroda są tu naprawdę wyjątkowe, ale nie da się ukryć, że najprzyjemniejszy moment każdego dnia to ten, kiedy po wielu godzinach chodzenia głodni docieramy do obozu. Sztuką jest rozbić namiot w miejscu, gdzie będzie nie tylko równo (bez żadnych korzeni czy kamieni), ale jeszcze sucho. Wszystko mamy przesiąknięte wodą. Mniej więcej od wysokości 3200 m n.p.m. żegnamy się z dżunglą, która przechodzi w lasy drzewiastych paproci i wysokogórskie bagniska. Mimo że jesteśmy w strefie okołorównikowej, coraz częściej sięgamy po ciepłe polary. Zwłaszcza po zachodzie słońca robi się już zimno.
Piątego dnia po raz pierwszy widzimy na horyzoncie Piramidę Carstensza. – To jeszcze taki kawał? – jęczy jeden z moich kolegów. Inni w ramach pocieszenia przypominają mu, że za pieniądze wydane na takie „wakacje”, mógłby teraz leżeć przy basenie w ekskluzywnym hotelu.
Piramida Carstensza. Obóz bazowy, wysokość 4330 m n.p.m., fot. Monika Witkowska
Wreszcie, po tygodniu wędrówki, zmęczeni, poobcierani, przemoczeni, docieramy do obozu bazowego. Przepięknie położony nad turkusowym jeziorkiem jest punktem startowym do ataku szczytowego.
Z Base Campu na szczyt
Zaczynamy zdobywać górę o trzeciej w nocy. Sapiemy, dyszymy, bo to już wysokość, na której daje się odczuć niedobór tlenu. Przewyższenie, jakie mamy do pokonania, teoretycznie nie jest duże, bo wynosi 550 metrów. Ale w tym przypadku oznacza to sporo typowego, technicznego wspinania. Może dobrze, że jest ciemno i nie widzimy niemal pionowej skały, która wyrasta ponad nami. Na szczęście nie brak dobrych chwytów i stopni, choć trzeba uważać, bo skała jest bardzo ostra, dotkliwie rani dłonie. Kiedy wschodzi słońce, jesteśmy już całkiem wysoko. Oswojeni ze specyfiką góry, możemy cieszyć się widokami. Do najbardziej emocjonujących momentów należy tzw. tyrolka – kilkunastometrowa, pozioma lina, po której trzeba się przeciągnąć na rękach... ponad przepaścią. W rzeczywistości dużo trudniejsze są momenty, kiedy trzeba po prostu przeskoczyć z jednej skały na drugą, nie mając pod sobą nic, a przed sobą ścianę, której należy się jakoś złapać.
Szczyt jest już blisko, ale po drodze mamy jeszcze do pokonania kilka przeszkód, fot. Monika Witkowska
Nagrodą za wysiłek i chwile strachu jest szczyt, na którym stajemy o godzinie 8.45. Niewiele jest na nim miejsca, trzeba uważać, aby nie spaść. Cieszy się zwłaszcza Ed, Anglik, dla którego jest to ostatni szczyt w Koronie Ziemi.
Drogę w dół pokonujemy głównie metodą zjazdów na linach. Deszcz nas wprawdzie tego dnia omija, ale u góry sypie trochę śnieg. Są momenty, kiedy mam serdecznie dosyć, chociaż największy kryzys dopada mnie na ścieżce między górską ścianą a obozem. Mam ochotę usiąść i nigdzie dalej nie iść. Zresztą nie tylko ja. Argentyńczyk i Bask, moi partnerzy od liny również. Rozsądek podpowiada, że nikt nas nie zaniesie – trzeba wstać i iść dalej. Około 14.30 jesteśmy w obozie, gdzie z gratulacjami czekają koledzy planujący atak szczytowy kolejnego dnia. Kucharz wyprawowy radośnie nas poklepuje i rozdaje trzymane specjalnie na tę okazję puszki coli. Nad miską ciepłej zupy opowiadamy, jak było. Godzinę później wszyscy nieprzytomni ze zmęczenia i niewyspania zalegamy w swoich namiotach. Współczujemy tym, co atak szczytowy mają dopiero przed sobą, i cieszymy się, że następnego dnia czeka nas zasłużony odpoczynek.
Drogę, którą w górę pokonaliśmy w tydzień, z powrotem postanawiamy zrobić w cztery dni, godząc się na całodniowe, ciężkie wędrówki. Dla niektórych w naszej ekipie oznacza to nawet 18 godzin chodzenia na dobę! W międzyczasie „odpada” z naszego składu Holender. Rany, jakie powstały na jego nogach, grożą w tych warunkach poważnym zakażeniem i gangreną – trzeba go ewakuować. Niestety helikopter nie da rady dolecieć, trzeba prosić o pomoc pracowników z niedalekiej kopalni złota. Swoją drogą, gdyby nie ona i konieczność obchodzenia jej szerokim łukiem, dotarcie do Piramidy Carstensza byłoby szybkie i proste. Ale niestety wstęp na teren kopalni jest zabroniony, a za jego złamanie grożą srogie kary pieniężne i więzienie.
A my? Znowu przeklinamy dżunglę i bagniska. Czwartego dnia męczący marsz się kończy i docieramy do Sugapy. Ktoś kiedyś powiedział, że dwa najszczęśliwsze momenty związane z dżunglą są wtedy, kiedy się do niej wchodzi i kiedy się z niej wychodzi. Jak najbardziej się z tym zgadzamy! I z równą zgodnością stwierdzamy, że była to jedna z najciekawszych wypraw naszego życia.