Zaczyna się od lalek zwanych wayang golek. Te wzorzyste kukły przedstawiają ludzkie cechy. Pojawiają się jedna po drugiej, tańczą, odgrywają opowiastki z morałem napisane dobrych parę wieków temu. Potem wbiegają dzieci – nastolatki z barwnymi flagami, za nimi mali chłopcy na wyciętych z tektury koniach i jeden najmłodszy, niesiony w lektyce. Później dziewczęta, wszystkie w kolorowych szatach. Scena się zapełnia. Oglądam tancerki barwne i zwiewne jak motyle, a po nich półnagich wojowników. Zmieniają się stroje, rytmy, tradycje, a ja nie wiem czy przypisać wyspy Jawy czy może innej z wysp Indonezji. Prowadzące pokaz tłumaczą, co się dzieje, ale jest tego tyle, że i tak wszystko mi się miesza.
Lalki wayang golek z jawajskiego teatru marionetek, fot. Grzegorz Dzięgielewski
Kolejna zmiana dekoracji. Na scenie stają instrumenty wystrugane z bambusa, charakterystyczne dla kultury sundańskiej. Nazywają się angklung i po wstrząśnięciu wydają tylko jeden czysty dźwięk. Gdyby zebrać ich osiem i nanizać obok siebie, można zagrać gamę. A gdy osiągnie się biegłość, nawet całą piosenkę. I te kilkuletnie dzieciaki to robią! Ale to nie koniec – okazuje się, że publika też ma grać. Pierwszy raz trzymam w dłoniach angklung. Dostałem taki o dźwięku „fa”, pozostali – inne tony. Mamy wydawać swój dźwięk w odpowiednim momencie, na znak dyrygentki. Idzie opornie, ale po chwili już czysto i równo. Kilkadziesiąt osób, które przyszły na pokaz do Saung Angklung Udjo w Bandungu, siedzi razem i gra indonezyjskie szlagiery i piosenki Elvisa.
NA TEMAT:
Dlaczego język indonezyjski jest taki prosty?
Ten występ jest jak moja podróż do Jawie w miniaturze. Z początku jest dziwnie, inaczej, ciekawie. Ilość nowych rzeczy wokół oszałamia, chcesz tylko stanąć z boku i obserwować je z bezpiecznej odległości. Ale z tym krajem tak się nie da – zaraz chwyta cię za rękę i ani się obejrzysz, już jesteś w wirze zabawy. Bo Indonezja, choć leży na krańcu Azji, okazuje się zaskakująco przystępna.
Weźmy język. Po wylądowaniu w Dżakarcie nie otaczają nas, jak w innych krajach regionu, niezrozumiałe „krzaczki”, ale napisy w alfabecie łacińskim, a ich treść dziwnie szybko staje się znajoma. Indonezyjska gramatyka jest łatwa, znaczenie słów wynika z kontekstu. Trudniejsze wyrazy tworzy się przez dodawanie końcówek do prostszych, a liczbę mnogą przez... mnożenie. Orang to człowiek, orang-orang – ludzie. Orangutan to dosłownie „człowiek las”.
To dlatego, że bahasa indonesia powstała już w nowożytności i jest uproszczoną wspólną mową wysp indonezyjskich. Ich mieszkańcy chętniej używają lokalnych języków, których jest kilkaset! Wynika to po części z izolacji, w jakiej się rozwijały. Indonezja położona jest na wyspach. Jedne źródła doliczyły się ich 13 700, inne aż 17 000.
Dżakarta - ogromna stolica Indonezji
Moim podstawowym źródłem jest reportaż „Indonezja itd.” Elizabeth Pisani. To podsumowanie trzech dekad, jakie autorka spędziła w tym kraju, i wyraz zachwytu nad jego różnorodnością.
Panowanie skuterów na ulicach miast Jawy ustaje tylko na czas tropikalnej ulewy, fot. shutterstock.com
Z książki wiem już, że powinienem być sceptyczny wobec stolicy – Dżakarty, i nie uznawać jej za reprezentatywną dla Indonezji ani nawet wyspy Jawy. To miasto moloch z wiecznie zakorkowanymi arteriami. Z rzędami wieżowców, klimatyzowanymi centrami handlowymi i klubami, gdzie bawi się elita. Otaczają je wielomilionowe slumsy, w których ludzie żyją w tropikalnym upale bez bieżącej wody.
Turysta nie ma tu za bardzo czego szukać. Można zobaczyć ogromny Pomnik Narodowy i odwiedzić usytuowane w sąsiedztwie Muzeum Narodowe, jednak poznawanie historii kraju najlepiej zacząć od początku. To znaczy od wizyty na wulkanie.
Jawa - wyspa wulkanów
Ruszamy więc do Bandungu, a stamtąd na wulkan Tangkuban Perahu. Na miejscu wszyscy otrzymują maseczki na twarz, by od związków siarki nie dostać zawrotów głowy. Wnętrze krateru jest surowe i martwe, ale tuż obok życie kipi wszystkimi odcieniami zieleni. W Indonezji znajduje się niemal 150 wciąż aktywnych wulkanów. Wyrzucony przez wulkany popiół czyni gleby niebywale żyznymi, a gorący, wilgotny klimat sprzyja uprawom. Rewelacyjnie rosną tu przyprawy – goździki, gałka muszkatołowa, pieprz czy wanilia. Pisani przypomina, że przed erą lodówek były niezbędne do konserwacji mięsa. Czyniło je to tak cennymi, że przez wieki warto było wysyłać po nie statki handlowe z dalekich portów Azji, a od XVI w. też oddziały wojsk z Europy.
Wyspa Jawa. Plantacje herbaty niedaleko Bandungu, fot. shutterstock.com
Pierwsi przybyli kolonizatorzy z Portugalii, ale ostatecznie archipelagiem zawładnęli Holendrzy. Sukcesywnie podbijając wyspy, zjednoczyli je w jeden organizm. Stąd niepodległa Indonezja mimo wielkiego zróżnicowania kulturowego powstała po II wojnie światowej jako niemal jednorodne państwo. Niemal, bo administracyjnie wydzielono z niej trzy specjalne regiony. Jednym z nich jest sułtanat Yogyakarty – miejsce, którego w podróży po wyspie Jawie nie sposób pominąć.
Yogyakarta – batik i wiekowe świątynie
W pracowni mistrza. Obserwuję, jak artysta zręcznymi ruchami w parę minut maluje woskiem sylwetki trzech tancerek. Na ścianach widzę jego dzieła inspirowane jawajską mitologią. Ich ceny są kosmiczne nawet po podzieleniu przez 3500 (relacja rupii indonezyjskiej do złotego), ale, tak jak wszędzie w Azji, podlegają negocjacji. Batik to technika barwienia materiału przy użyciu gorącego wosku. Pokrywa się nim część tkaniny, by po farbowaniu można jej było nadać inny kolor. O tym, że w ten sposób wytwarza się nie tylko suknie i sarongi, ale też istne dzieła sztuki, przekonuję się w pracowni Wiji Hartono Kabula w Yogyakarcie.
To miasto stało się enklawą artystów, którzy mają tu lepszy klimat do rozwoju niż w stolicy. Jedną z przyczyn jest autonomia tego regionu. Gubernatorem Yogyakarty jest dożywotnio sułtan, a jego władza przechodzi, jak przed wiekami, z ojca na syna. Powodem są zasługi sułtanatu podczas walk o niepodległość. Poza pałacem sułtana zwiedzamy więc pracownie rękodzielnicze, gdzie przyglądamy się, jak powstają lalki teatralne, miedziane ozdoby czy tkaniny batikowe.
Opuszczone świątynie Prambanan przez kilkaset lat porastała dżungla, fot. shutterstock.com
Dla większości turystów Yogyakarta to też miejsce, z którego wyruszają oglądać płaskorzeźby. Jedne przedstawiają sceny z „Ramajany”, starożytnego hinduskiego eposu, drugie – życie Buddy. Same reliefy nie są naturalnie taką atrakcją jak obiekty, na których je umieszczono. Świątynie sprzed ponad 1000 lat łączą się w ogromne kompleksy. Hinduistyczny nosi nazwę Prambanan, buddyjski – Borobudur. Są świadectwami świetności dawnych królestw i dowodem, że wierzenia z Indii były na wyspie Jawie powszechne.
Obie świątynie opuszczono po erupcjach nieodległych wulkanów i zapomniano do czasów kolonialnych. Sam nie wiem, która podoba mi się bardziej, choć odrobinę skłaniam się ku Borobudur. Ale może to kwestia aury – hinduistyczne bóstwa w Prambanan oglądam w porannym skwarze, a wśród 504 posągów Buddy zamkniętych w dzwonowatych formach w Borobudur spaceruję tuż po ulewie po południu.
Świątynia Borobudur na Jawie, fot. shutterstock.com
Błądzę wzrokiem po mgiełkach na wzgórzach, a uduchowioną atmosferę wzmaga śpiew z meczetu. Religie, które pozostawiły po sobie te świątynie, stopniowo wyparł islam. Ostatni „starowiercy” znaleźli azyl na wyspie Bali.
Dziś 87% Indonezyjczyków to muzułmanie, a ja mam szczęście odwiedzać Yogyakartę w czasie ich największego święta – ramadanu. Tu islam jest liberalny. Nie wszyscy poszczą, ale gdy po zmroku oficjalnie wolno jeść, wiele osób stwierdza, że najlepiej zjeść wspólnie. Przy ulicy Malioboro w Yogyakarcie tłum jest jeszcze większy niż zwykle. Młodzież rozwija dywany na chodnikach i w świetle latarni urządza uczty. Z budek i garkuchni cały czas coś paruje. Tuż obok suną riksze i przemykają skutery, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. Po co przejmować się drobiazgami, gdy godzinę drogi stąd jest wulkan i może w każdej chwili wybuchnąć?
Wulkan Bromo – największa atrakcja Jawy
Aby przekonać się, co znaczy życie w cieniu wulkanów, potrzebne są dwa dni. Jeden to dojazd. Cały dzień jedziemy z Yogyakarty, by zanocować u podnóża Bromo, najbardziej spektakularnego z wulkanów Jawy – sam znajduje się w wulkanie, co jest rzadkością nawet w tym kraju. Przebijając się przez kolejną popołudniową ulewę, pojmujemy, dlaczego oglądać należy go o świcie.
Dwie godziny przed brzaskiem karnie zrywamy się z łóżek, by wkrótce zająć miejsce na platformie widokowej. Wpatrujemy się w ciemną otchłań kaldery Tengger o średnicy 16 km – to pamiątka po gigantycznym wybuchu sprzed setek tysięcy lat. W jej wnętrzu naraz pojawiają się stożki wulkaniczne, jeden ze strużką dymu. To Bromo. Za kilka minut widok mieni się odcieniami złota, a ja chcę już znaleźć się na dole.
W zdobyciu wulkanu Bromo pomagają koniki, fot. Grzegorz Dzięgielewski
Godzinę później jesteśmy na miejscu. Chodzimy po czarnym Morzu Piasków, Bromo wyrzuca słup pyłu. W jego kierunku zmierzają ciekawscy. Niektórzy na grzbietach koników, które wyglądają jak istoty z innego wymiaru w tym pozbawionym życia świecie. Im bliżej krateru, tym grubsza warstwa pyłu przykrywa wszystko i tym trudniej oddychać, ale ochota, by poczuć potęgę natury, bierze górę. Gdy docieram nad krater i wsłuchuję się w łoskot wulkanu, rozumiem, czemu oddawano mu boską cześć. Zresztą wciąż się oddaje. Na krawędzi widzę koszyczek z liści bananowca, w nim kwiaty. Przypominam sobie postacie w bieli, jakie mijałem podczas wspinaczki. To pielgrzymujący Balijczycy. Na wulkanie zostawili canang sari, tradycyjne balijskie ofiarki. To zwiastun kolejnej przygody. Od jutra będziemy je oglądać na każdym kroku. Jutro żegnamy wyspę Jawę i jedziemy na Bali.