Pytał cię ktoś przed wyjazdem do Iranu, czy może iść z tobą?
Dostałem takiego maila: „Cześć Łukasz! Mogę z tobą jechać do Iranu?” Koniec. Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Gdyby chodziło o tydzień w polskich górach, to chętnie. Natomiast na wyprawę, gdzie trasa jest trudna kondycyjnie, teren nieprzyjazny i nie wiadomo, czy uda się dojść do celu, wolę iść sam, ponieważ wiem, na co mnie stać.
Samotne podróżowanie jest bardziej wartościowe niż jeżdżenie w grupie?
To zależy, czego się szuka. Gdy wyjeżdżam w góry z kimś, kwintesencją wyjazdu jest bycie razem. Góry są wtedy pretekstem, by się spotkać. Jednak dwie osoby tworzą taką jakby zamkniętą bańkę, która utrudnia kontakt ze światem zewnętrznym. Gdy jestem w podróży z kimś, angażuję się w kontakt z tą osobą. Mam wtedy mniej energii, by zajmować się światem dookoła, obserwować, rozmawiać z innymi ludźmi.
A paradoksalnie, jeżdżąc samemu, wychodzimy do ludzi i zaczepiamy ich w sklepie, hostelu, na dworcu...
Gdy jedziesz z kimś, jesteście w swoim gronie i basta. Otwierasz się dopiero, gdy podróżujesz sam. To działa też w drugą stronę. Osoby, które mijasz, mają więcej śmiałości, by do ciebie podejść i zagadać. Tak też było w Iranie.
Bariera językowa i kulturowa nie była problemem?
Nie. Z Irańczykiem możesz pogadać jak z kimś z sąsiedniego kraju. Ze wszystkich narodów azjatyckich, które poznałem, oni są najbardziej podobni do nas. Mają podobną historię, sposób myślenia, a sam Iran przypomina kraje Europy Wschodniej. Na poziomie słów dogadywaliśmy się wspaniale. Zwykle rozmawialiśmy o banalnych rzeczach: „jak jest u was, a jak u nas”, ale dzięki temu uczyłem się, jak się żyje w Iranie. Jeżeli nie znaliśmy swoich języków (nauczyłem się kilkadziesiąt słów po persku), mnóstwo mogłem się dowiedzieć z samych gestów. Na przykład jeden mistrz „języka migowego” przy śniadaniu wskazał na portret Ajatollaha Chomeiniego, wykonał gest podrzynania gardła i powiedział: „Złodzieje, gnoje!”. Albo wskazywał na swoją córkę, że ma tylko jedną i na więcej dzieci nie ma pieniędzy. To kwestia paru słów i znaków. Gdy już spotykałem kogoś, kto mówił lepiej po angielsku, to był dla mnie prawdziwy skarb. Siedziałem u niego przez cały dzień i ciągle rozmawialiśmy.
Poznałeś inny Iran niż przy pierwszej wizycie?
Spotykałem głównie pasterzy. Przechodziłem czasem przez miasta, ale zazwyczaj mijałem osady z kilkunastoma domami. Ten świat różni się od nowoczesnego, rozbuchanego Teheranu, ale to nie oznacza, że ludzie byli bardziej konserwatywni. Ci, których poznawałem na wsi, pędzili pokątnie bimber i rozmawiali zupełnie otwarcie o polityce i religii. Czasem pytali mnie, jak wyjechać na Zachód. To było dla mnie mało komfortowe, bo ja (choć z małymi problemami) mogłem wjechać do Iranu, a oni nie mają szans na wizę do Europy. Ale zwykle ludzie nie mają tam takich pomysłów. Żyją z dnia na dzień.
Jak reagowali na to, że ktoś z innego kraju przyjechał pochodzić po ich górach?
Większość dziwiła się, o co mi w ogóle chodzi, ale nie było w tym podejrzliwości, tylko ciekawość – skąd ten człowiek się wziął i co tu robi.
Pewnie nie widują zbyt wielu turystów. Spotkałeś w ogóle innych obcokrajowców w górach Zagros?
Pojedyncze osoby w miastach, biurach paszportowych. W drodze spotkałem dosłownie jednego. Rowerzystę. To było na lokalnej drodze asfaltowej, 50 kilometrów od najbliższego miasta. Po prostu wyjechał z naprzeciwka. Gdy zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że jest... z Warszawy i na studiach razem byliśmy w klubie górskim.
Po przejściu Karpat, Słowacji i Szlaku św. Jakuba pojechałeś w mało znane góry w Iranie właśnie po to, żeby było mniej turystycznie i bardziej dziko?
Nie, w tym roku planuję zresztą wrócić w góry Europy. To prawda, że w zachodnim Iranie turystyka praktycznie nie istnieje, za to gościnność jest mocno wpisana w kulturę. Ale pojechałem do Iranu, bo zaintrygował mnie przy pierwszej wizycie. Ciekawili mnie też koczownicy. Prawie nikt do nich nie zagląda i nie zostali jeszcze zbyt dobrze opisani. Dotarcie do koczowników okazało się jednak nie takie proste. Są mniej otwarci na kontakty z obcymi niż zwykli mieszkańcy Zagrosu. Trudniej było też ich spotkać. Gdy dotarłem w ich rejony, zaczynali już migrację na południe.
Ja po tygodniowym wyjeździe często czuję się, jakby minął cały miesiąc. Jak się odczuwa upływ czasu po trzech miesiącach marszu?
Czas płynie zdecydowanie wolniej. Już po miesiącu w Iranie miałem wrażenie, że idę strasznie długo. Gdy minął kolejny, organizm tak się wkręcił w to wędrowanie, że zapominałem, jak to było, kiedy się nie przemieszczałem. Podczas wędrówki nie robisz większych planów na przyszłość, dużo bardziej żyjesz chwilą i dlatego czas nie mija ci tak szybko.
Wszystko wyszło tak, jak sobie zaplanowałeś?
Przeszedłem przez cały Zagros, ale nie udało mi się wejść w góry tak głęboko, jakbym chciał, bo zaskoczył mnie początek zimy. Za późno wjechałem do Iranu przez zbyt długie oczekiwanie na wizę. Miałem ze sobą głównie ubrania na lato oraz jedną bluzę, wiatrówkę i plandekę zamiast namiotu, które musiały ochronić mnie przed śniegiem i deszczem.
Iran, góry Zagros (fot. Ninara, CC BY Flickr.com)
Nie mogłeś uzupełnić braków na miejscu?
Z początku nie chciałem się dociążać, a gdy wszedłem w naprawdę wysokie góry i zobaczyłem, że tam jest zima, nie było już gdzie dokupić sprzętu. Kilka dni szedłem w warunkach zimowych. Ale przez to, że byłem źle przygotowany, ludzie mnie chętniej przygarniali i spotkań z nimi miałem dużo więcej.
A czy podróżując pieszo, w najwolniejszy możliwy sposób, widzi się więcej?
Idąc, jesteś dużo bardziej uważny. Pilnujesz każdego zakrętu, nawigujesz z mapą, obserwujesz siebie i otoczenie. Robisz to świadomie. Pokonujesz krótszą trasę i pozornie widzisz mniej, ale w każdym miejscu spędzasz więcej czasu i ma ono dla ciebie dużo większe znaczenie. W ciągu tych trzech miesięcy mógłbym dojechać autostopem z Polski do Indii, a przeszedłem jeden kraj. Ale mam o nim dużo większą wiedzę niż gdybym go tylko objechał.
Podróżowanie pieszo idzie u ciebie w parze z minimalizmem w kwestii bagażu. Jest w tym jakaś filozofia, czy po prostu im mniej, tym łatwiej iść?
Parę lat temu ukradli mi bagaż w Kazachstanie. Byłem załamany, ale dzięki temu zacząłem chodzić z dwa razy mniejszym plecakiem i poczułem wdzięczność do tych złodziei, bo masa rzeczy, którą ciągnąłem ze sobą, okazała się niepotrzebna. W popularnych miejscach widywałem ludzi, którzy mieli tony bagażu, a wieczory spędzali, pisząc na blogach i Facebooku. Jakby nigdzie nie wyjechali, tylko zmienili miejsce pobytu, a mentalnie byli ciągle u siebie. Im mniej masz rzeczy, tym mniej poświęcasz im uwagi, a bardziej skupiasz się na tym, co przeżywasz. Idealnie byłoby w podróży nic przy sobie nie mieć i chłonąć rzeczywistość przez sto procent swojego czasu.
Pisałeś po powrocie, że pod koniec nie poczułeś satysfakcji, tylko ulgę, bo ocean był kierunkiem, a nie celem. Co w takim razie było celem wędrówki?
Celem był każdy dzień spędzony wśród tych ludzi. Drugim było, by wędrować samemu po górach i mieć czas na własne przemyślenia. W drodze nie warto myśleć, że za 2 tysiące kilometrów czeka koniec wędrówki, a skupiać się na tym, co jest tu i teraz. Jeżeli będziesz cały czas myślał „byle dalej”, to się zawiedziesz, bo na końcu nie czeka żaden anioł. Dwa lata temu, w drodze do Santiago de Compostela, odkryłem, że przemiana, do której się dąży w pielgrzymce, zachodzi stopniowo po drodze, nie w katedrze, do której się idzie.
Przed wyjazdem do Iranu mówiłeś też, że chciałbyś przeżyć „krańcowe doświadczenie”. Poczuć, że żyjesz.
Czytałem wtedy książkę Reinholda Messnera „Gobi”. Po latach wspinania się w Himalajach postanowił przejść tę pustynię. Zajęło mu to kilka tygodni. Miał taki moment na środku pustyni, gdy uświadomił sobie, że 200 kilometrów w jedną i drugą stronę nie ma nikogo. I jeśli cokolwiek mu się stanie, będzie trupem. Jego refleksją wyniesioną z tej sytuacji, którą umieścił na końcu książki, było „poczułem, że jestem śmiertelny”.
Przeżyłeś coś podobnego w Iranie?
Myślałem, że w tych pustynnych górach „dojdę do ściany”. Zastanawiało mnie, czy poczuję, że zaczyna się walka o życie. Nie chodzi o żaden wypadek, ale moment, w którym niby wszystko masz pod kontrolą, ale czujesz wielką niepewność. Miałem nadzieję, że poczuję coś takiego w Iranie, ale to jeszcze nie przyszło. Myślę też, że dlatego chciałbym wrócić na pustynię w południowej lub wschodniej części Iranu. To krańcowe doświadczenie samotności jest ciągle przede mną.
Autor
Łukasz Supergan (ur. 1981). Wielki entuzjasta podróżowania pieszo. Najbardziej lubi wędrówki po mało uczęszczanych górskich szlakach. W 2004 r. jako pierwszy przeszedł samotnie Łuk Karpat. Powtórzył to w 2013 r. W tym samym roku dotarł pieszo z Warszawy do Santiago de Compostela. Za oba przejścia otrzymał wyróżnienie w kategorii „Wyczyn roku” podczas festiwalu Kolosy. Jesienią ubiegłego roku przeszedł samotnie łańcuch gór Zagros w zachodnim Iranie (ok. 2,3 tys. km).
11 maja 2016 roku ukazał się reportaż Łukasza Supergana z podróży do Iranu "Pieszo do irańskich nomadów" (wyd. Muza).