Jerozolima leży 800 metrów nad poziomem morza. Morze Martwe – 399 metrów pod poziomem morza. Sporo do zjechania. Kiedy tylko opuszczam miasto, droga zaczyna prowadzić w dół. Im niżej, tym cieplej – kiedy dojadę na miejsce, będzie kilkanaście stopni więcej. Po obu stronach wznoszą się nagie góry, jakby usypane z piasku. Kolorem i fakturą przypominają wielki, falujący biszkopt. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Dookoła są tylko dwa kolory – błękit i beż.
Pustynnych wzgórz dookoła Jerozolimy nie porasta żadna roślinność, for. Maria Brzezińska
Sól w sercu pustyni
Zatrzymuję się na postój tam, gdzie wszyscy turyści; przy wielkich literach obwieszczających, że jesteśmy na poziomie morza. Czuję się jak w gigantycznej piaskownicy. Trochę tak, jakby ktoś wziął łyżkę i modelował nią teren, przeciągając ją falującą linią to w jedną, to w drugą stronę. Tu dosypał, gdzie indziej wydrążył więcej. Tam, dokąd jadę, musiał zaczerpnąć wielką chochlą, po czym jednym długim ruchem wydrążył głęboką nieckę o podłużnym kształcie. Woda na jej dnie to słynne Morze Martwe.
Widok z Masady na pustynię otaczającą Morze Martwe, fot. Maria Brzezińska
Jest tak pełne soli, że faktycznie nie ma w nim życia. Okolica też wygląda na martwą. Panuje cisza. Jedyny ruch, to drgające nagrzane powietrze. Obraz staje się tym bardziej oniryczny, im bliżej jestem. Pojawia się więcej kolorów. Są delikatne, pastelowe, od błękitu po lekki turkus. Zasolone brzegi wyglądają, jakby ktoś posypał je białą pianką – to zastygnięta sól. Za gładką, niczym niezmąconą taflą wody, różowieją góry Jordanii.
Ein Gedi – zielona oaza
Na jałowej Pustyni Judzkiej, ciągnącej się wzdłuż Morza Martwego, wyrasta oaza. Bujna roślinność nie jest fatamorganą. Rosną tu różne gatunki palm, bambusy, baobaby. To ogród botaniczny przy kibucu Ein Gedi, współczesnej osadzie o iście socjalistycznych ideałach. Żydowski kolektywizm – brzmi to na tyle intrygująco, że z ciekawością podążam za tutejszym ogrodnikiem. Luźna bluza z podwiniętymi rękawami, spodnie ogrodniczki, siwa broda i nieschodzący z twarzy uśmiech – gdybym nie była w Izraelu, pewnie wzięłabym go za amerykańskiego hipisa, wciąż przywiązanego do ideałów lat 60.
Oaza Ein Gedi, fot. shutterstock.com
Każdy członek kibucu ma wyznaczoną rolę i każdy przykłada rękę do pracy nad wspólnym domem. Stołują się w jednej sali, dzielą te same warunki życia. Wchodzę do jadalni i widzę tam dużo młodzieży. Nie wiem, czy to ucieczka przed dorosłym życiem czy chęć posmakowania czegoś nowego. Ci, którzy chcą, mogą pracować poza kibucem i zatrzymać swoje dochody dla siebie – podnosi im się wtedy opłaty za jedzenie i możliwość mieszkania w osadzie. Raczej nie odnalazłabym się w takim trybie funkcjonowania, ale podziwiam tych, którzy potrafili stworzyć tę przedziwną, odrealnioną enklawę na pustyni.