Dwa brązowe paciorki połyskują w półmroku. Jedyne szlachetne kamyki pośród plastikowych różańców i szkiełek udających brylanty. – Good morning, mister – paciorki mrugają rezolutnie. Osadzone w twarzy dziesięcioletniego chłopca świdrują mnie zza uchylonych drzwi sklepiku. – Jestem tylko ja i kot, ale tata kazał sprzedawać – maluch wyciąga medalik z Matką Boską wybity na blaszce wyciętej ze starego łożyska. – Tylko dziesięć dolarów, mistrzowska robota. Jak to sześć? Sześć dolarów za czyste złoto?! Osiem! To moje ostatnie słowo! – kończy. Podnoszę ręce w geście kapitulacji. Chłopiec klaszcze w dłonie i kładzie towar na stoliku. Ostrożnie, żeby nie przewrócić figurek. Na blacie toczy się bowiem krwawa bitwa. Kilku ołowianych rycerzy z krzyżem na tarczach broni się przed zastępem łuczników o smagłych twarzach. Powtórka z 1187 r., gdy Saladyn pokonał pod Hittin łacińską armię Królestwa Jerozolimy. Tym razem sułtan ma niecodzienne wsparcie. Po stronie muzułmanów stoi mroczny bohater „Gwiezdnych wojen”. – Lord Vader nie jest na sprzedaż – zaznacza chłopiec, zabierając ze stołu figurkę ze świetlnym mieczem. – Próbuj u Mahdiego albo Ramiza, zaraz wrócą, a mają całą kolekcję, nawet Wookieego z brodą jak nasz imam – wskazuje rząd kramów z fajkami wodnymi i nożami o rzeźbionych rękojeściach zwisającymi z bizantyjskich ikon. Pod nimi piętrzą się korony cierniowe po 20 szekli za sztukę, kolorowe jarmułki, misy z kulkami mastyksu do żucia, daktyle. A w górze, niczym palestyńskie flagi, powiewają dziecięce ubranka z podobizną Jasera Arafata.
NA TEMAT:
***
Cały artykuł o Jerozolimie przeczytasz w marcowym wydaniu magazynu „Podróże”.