Grupka starszych panów stojących przy bramie wejściowej stadionu Kokugikan wypatruje swoich mistrzów. W rękach trzymają foldery ze zdjęciami zawodników. Na części z nich widnieją autografy. Podekscytowani porównują swoje kolekcje i głośno dyskutują, jak zdobyć brakujące podpisy. Co kilka minut pod stadion podjeżdżają kolejne samochody, z których wyłaniają się obfite ciała zawodników sumo ubranych w tradycyjne kimona. Fani wykrzykują ich imiona. Srogie i pozbawione jakichkolwiek emocji twarze sumitów budzą respekt i tylko odważniejsi kibice podchodzą do swoich idoli, by zrobić sobie z nimi zdjęcie albo zdobyć brakujący autograf.
Turniej sumo
Jest wczesne popołudnie. Wchodzę na stadion, na którym odbywa się jeden z trzech 15-dniowych turniejów, które co roku mają miejsce w Tokio. Na dohyō, ringu umieszczonym w samym centrum, trwa właśnie walka.
Stadion Kokugikan to ogromna hala mieszcząca na dwóch poziomach 13 000 widzów. Nad glinianym ringiem wisi przypominająca świątynny dach konstrukcja z frędzlami, oznaczającymi cztery pory roku. Pod samym sufitem hali zawieszone są ogromne zdjęcia najlepszych zawodników w historii oraz ogromne kamery transmitujące przebieg turnieju do milionów japońskich domów. Wokół ringu, rząd za rzędem, usytuowane są „boksy” dla widzów – siada się na poduszkach ułożonych na ziemi.
Odnajduję swój boks, japońskim zwyczajem ściągam buty i przyjmuję wygodną pozycję. Siedzący obok Japończycy witają mnie uśmiechami i skinieniem głów. Między rzędami co chwila bezszelestnie przemyka ubrany w tradycyjny strój kelner. Atmosfera jest piknikowo-festiwalowa.
Zasady sumo
Zasady sumo są bardzo proste – walkę wygrywa się poprzez wypchnięcie oponenta poza wyznaczony obszar lub poprzez położenie przeciwnika na ringu. Wystarczy dotknąć ringu choćby czubkiem palca, by przegrać walkę.
W czasie turnieju każdy rikishi (zawodnik) odbywa codziennie jedną walkę, za każdym razem z innym przeciwnikiem. Puchar Cesarza zdobywa rikishi z największą liczbą zwycięstw w czasie trwania turnieju. Przez kilka dobrych lat byli to wyłącznie zawodnicy z Mongolii i Europy Wschodniej. Japoński zawodnik wygrał turniej w 2016 r., przerywając tym samym dziesięcioletnią dominację obcokrajowców.
Stąd, gdzie siedzę, ring wydaje się być prawie na wyciągnięcie ręki. Wyraźnie widzę błyszczące od potu czoła zawodników i prawie czuję siłę, z jaką zderzają się ze sobą na początku walki. Trwa właśnie ostatnie starcie zawodników niższych dywizji i lada moment zacznie się to, po co tu przyszłam – walki dywizji maku-uchi.
Sumo celebryci
Sumo to sport niezwykle zhierarchizowany. Każdy z około 800 profesjonalnych zawodników przypisany jest do jednej z sześciu dywizji, a cel każdego z nich jest dokładnie taki sam – dotrzeć do najwyższej z nich – maku-uchi – i zdobyć w niej tytuł yokozuna. W ciągu ostatnich 300 lat udało się to tylko 69 sumitom.
Zawodnicy dywizji maku-uchi to najlepsi z najlepszych, prawdziwe gwiazdy tego sportu, wielu z nich ze statusem celebrytów w Japonii. Czekając na ich występ, siedzę jak na szpilkach. Za kilka minut ma zacząć się kolorowa ceremonia poprzedzająca walki tej dywizji. Reszta widzów jest równie, a może i bardziej podekscytowana.
Gdy ustawieni gęsiego maku-uchi w końcu wchodzą do hali, tłum wybucha entuzjazmem. Każdy z sumitów ubrany jest w keshō-mawashi, jedwabny, zdobiony haftami i kosztujący fortunę fartuch. Powoli, jeden za drugim wchodzą na ring, a spiker głośno zapowiada imię każdego z nich. Po reakcji tłumu wyraźnie słychać, którzy zawodnicy są faworytami.
Maku-uchi stają w kręgu i zaczynają krótki, synchroniczny niby-taniec, na który składa się podnoszenie rąk i prezentacja fartucha. Ceremonia rozgrzewa tłum do czerwoności i kiedy na doyhō wychodzi pierwsza para zawodników, hala wrze.
Jak wygląda walka sumo
Każda walka zaczyna się w ten sam sposób – dwóch zawodników wchodzi na ring i rozpoczyna rytualne przygotowania zwane shikiri.
- Krok pierwszy to oczyszczenie ciała, czyli wypłukanie ust wodą i wytarcie skóry papierowym ręcznikiem.
- Krok drugi to oczyszczenie ringu – każdy z zawodników rozrzuca garść soli.
- Krok trzeci to te najbardziej znane ruchy sumo – przysiadanie, a potem podnoszenie w bok nóg i mocne tupanie, które ma wygonić z ringu demony.
Następnie zawodnicy wracają do swoich rogów, cały czas mocno uderzając dłońmi uda i pośladki, by rozgrzać się do walki. Chwilę później powtarzają całość rytuału. A potem jeszcze raz. Przy trzecim powtórzeniu moi sąsiedzi ledwie siedzą w miejscu, a ja – trochę zagubiona – nie bardzo wiem, o co chodzi. To wszystko trwa już dobre kilka minut, a walki jak nie było, tak nie ma.
Zawodnicy znowu powracają do swoich narożników i po raz kolejny powtarzają rytuał shikiri. Okazuje się, że tym razem po raz ostatni. Wreszcie przyjmują pozycję oznaczającą gotowość do walki i arena milknie na kilka sekund.
Zawodnicy nagle z całą siłą rzucają się na siebie, a tłum wybucha w okrzykach i oklaskach. Walka jest zawzięta i trwa raptem… kilkanaście sekund. Kiedy po kilku rundach oswajam się z rytuałem shikiri i zasadami zapasów, w końcu zaczynam rozumieć magię sumo. Tkwi ona właśnie w ceremoniale otaczającym każdy pojedynek. To on rozbudza emocje wśród widzów, trzyma wszystkich w napięciu i sprawia, że nawet po dwudziestu kilku walkach nadal oglądam je z fascynacją.
Tym bardziej, że od czasu do czasu trafia się zupełnie niespodziewane zwycięstwo. I to dokładnie wtedy, kiedy sądzę, że o sumo wiem już wszystko. Zawodnik stoi na brzegu ringu, wydaje się, że jego przegrana jest tylko kwestią sekund. Jakimś cudem odzyskuje równowagę, popycha zaskoczonego przeciwnika i gwałtownie rzuca go na ring. Tłum wybucha oklaskami, a ja razem z nim.
Sędzia w przebraniu
Europejska reakcja na sumo jest często taka sama – grubi mężczyźni w pieluchach, dziwne rytuały, podnoszenie nóg, tupanie, sapanie. Przekonuję się jednak, że zawody dostarczają świetnej rozrywki. W jakim innym sporcie nawet sędzia występuje w przebraniu? Od początku przykuwa moją uwagę. Gyōji, ubrany w przepiękne kimono w samurajskim stylu i czarną czapkę, z niezwykłą gracją pilnuje przestrzegania reguł. Porusza się posuwistym krokiem, a rozpoczęcie walki sygnalizuje wachlarzem.
Cztery godziny i około 40 walk później nadal siedzę w swoim boksie i z fascynacją oglądam spektakl przede mną. Po reakcji tłumu widzę, że kolejna walka jest ostatnią tego dnia i tą najbardziej oczekiwaną. Walczyć będą ze sobą faworyci turnieju. Starszy pan zajmujący poduszkę obok mnie w ekscytacji prawie zrywa się z miejsca, kiedy gyōji zapowiada ich imiona.
Walka trwa dłużej niż wszystkie poprzednie, a gdy tylko się kończy, dzieje się coś, czego zupełnie się nie spodziewałam – cała hala zapełnia się fruwającymi w powietrzu różowymi poduszkami, na których jeszcze chwilę wcześniej wszyscy siedzieli, a teraz wyrzucają w wiwacie w górę.
Tych kilka sekund jest idealnym zwieńczeniem dnia. Tłum zaczyna powoli opuszczać halę, ale okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Na ring wchodzi Harumafuji, mongolski zwycięzca poprzedniego turnieju, i rozpoczyna ceremonialny taniec z łukiem, yumitori-shik. Widzowie w ciszy obserwują wystudiowane i bardzo precyzyjne ruchy. Już dawno nic nie zrobiło na mnie tak dużego wrażenia jak sumo. Żaden inny sport na świecie nie przetrwał tylu lat w prawie niezmienionej formie. To właśnie tradycja i kilkusetletni ceremoniał sprawiają, że... dwa dni później wracam do hali Kokugikan na kolejną dawkę emocji.