BIUROKRACI ATAKUJĄ
Po całonocnej podróży rano stanęliśmy w chińskim portowym mieście Dandong. Pociągiem zaczęło mocno szarpać, kolejarze doczepiali trzy dodatkowe wagony, elektrowóz zaś zmieniono na lokomotywę węglową. Okazało się, że most na granicy nie ma trakcji elektrycznej. Wraz z nowymi pasażerami pociąg zalewa kolejna fala paczek i kartonowych pudeł. Wyjście z przedziału okazuje się niemożliwe.
Wcześniej wręczono nam do wypełnienia kilkadziesiąt formularzy, muszę między innymi oświadczyć, że nie cierpię na SARS, oraz zmierzyć sobie temperaturę ciała. Z przepisowym 36,6 wjeżdżam wreszcie na terytorium Korei Północnej.
BLOKI CHYLĄ SIĘ KU ZIEMI
Pociąg wkrótce wjeżdża na peron dworca w Sinuidzu - drugiego co do wielkości miasta w kraju (288 tys. mieszkańców). Nieśmiało wyglądam przez okno, z fasady dworca dobrotliwie uśmiecha się Kim Ir Sen - mimo śmierci w 1994 roku wciąż piastujący zza grobu urząd prezydenta.
Niestety, przy próbie wyjścia na peron funkcjonariusze ochrony pogranicza posyłają mi groźne spojrzenie. Skruszony wracam do przedziału. Okazuje się, że obcokrajowcy muszą zostać w pociągu, ponieważ służby celne po raz drugi wykonywać będą swoje obowiązki. Dostajemy formularz z przedmiotami, jakich posiadanie należy zadeklarować. Na liście znajdują się m.in. telefony komórkowe, odbiorniki GPS, a nawet odtwarzacze MP3 wyposażone w radio. Celnicy pakują moją komórkę w szarą kopertę, którą stemplują. Podczas wyjazdu z Korei zagrażające bezpieczeństwu państwa przedmioty zostaną mi zwrócone.
To jednak nie koniec. Każdy turysta musi poddać się szczegółowej kontroli bagażu. Celnicy wybebeszają nasze walizki, przeglądają pamięć aparatów fotograficznych i kamer. W końcu przekonani, że nie jesteśmy groźnymi imperialistami, stemplują paszporty i pozwalają wysiąść ze składu.Szybko okazuje się, że znowu nic nie możemy zobaczyć. Wyjścia z dworca pilnuje dwóch uzbrojonych żołnierzy. Pokazuję im palcem na smutny betonowy plac przed budynkiem - mężczyźni patrzą na mnie pustym wzrokiem. Nie wysilają się nawet, by dać mi znać, że muszę zostać w budynku.
Postój w Sinuidzu trwa cztery godziny, z radością reagujemy na nerwowe poganianie kolejarzy, aby wsiadać do pociągu. Jedziemy do stolicy kraju - Phenianu. Po drodze w milczeniu obserwujemy kraj, mijamy małe miasteczka, które sprawiają wrażenie opustoszałych. Obok starych parterowych chat co jakiś czas widać kilkupiętrowe socrealistyczne bloki. Zapadające się w ziemi, z wybitymi szybami wyglądają tak, jakby cudem przetrwały atak wrogich wojsk. Wokół budynków rozciągają się pola ryżu i kukurydzy. Krajobraz wieńczą majestatyczne góry północno-koreańskie.
Ktoś w przedziale podkreśla, że to jeden z najbardziej dzikich obszarów Ziemi. Pełno w nich niedostępnych, skalistych wzniesień, rwących potoków, przerywanych głośnymi wodospadami. "Alpy to przy nich teren zurbanizowany", kiwa ze zrozumieniem głową Niemka, która siedzi obok mnie w przedziale.
HOTEL WIDMO
Na dworzec w Phenianie docieramy późną nocą. Naszą 12-osobową grupę wita czterech przewodników, których zadaniem jest "dbanie o nasz komfort". Szybko przesiadamy się do małego autobusu i wyruszamy przez pogrążoną w mroku stolicę do hotelu Yanggakdo.
Ciemności, które w tym policyjnym kraju nie mogą się dobrze kojarzyć, rozświetla plac Kim Ir Sena. To tu, na 75 tys. metrów kwadratowych wyłożonych granitowymi płytami, odbywają imponujące parady, podczas których tysiące Koreańczyków tworzą żywe obrazy ku czci narodowych wodzów czy też grożą zapadnikom marzącym o zburzeniu ich pokojowej egzystencji. Nad placem góruje efektownie oświetlona Biblioteka Narodowa, tuż obok niej straszy największy na świecie kamienny obelisk - Wieża Idei Dżucze. "To pomnik naszego przywódcy Kim Ir Sena, autora idei dżucze. Ta narodowa koreańska doktryna zakłada oparcie rozwoju państwa na własnych siłach", recytuje mi nad uchem opiekun. Dopiero później dowiaduję się, że Koreańczycy po cichu nazywają pomnik "prąciem pryncypała".
Hotel sprawia wrażenie pustego, nasze pokoje - dawno nieużywanych. Kolację i śniadanie jemy sami. Większości stolików na wielkiej sali restauracyjnej nawet nie nakryto. Zaczynam podejrzewać, że w hotelu mieszka tylko nasza grupa. Nazajutrz przewodnik informuje nas, że wypełnimy teraz obowiązkowy punkt każdej wycieczki do Korei - wizytę w Muzeum Rewolucji. Zanim jednak podziwiać będziemy odwagę wielkiego wodza we wprowadzaniu komunistycznych porządków, za dwa euro kupujemy bukiet kwiatów, który składamy pod pomnikiem Kim Ir Sena. 25-metrowy monument znajduje się tuż przed wejściem do muzeum. Ponoć wódz ma w wyciągniętej dłoni zamontowany specjalny nadajnik, który odstrasza gołębie. Odchody ptaków nie mogą przecież skalać jego uśmiechniętej twarzy.
Muzeum Rewolucji liczy 100 sal, wszystkie poświęcone są dokonaniom Kim Ir Sena. Na jednym z obrazów widać sześcioletniego Kim Song Ju (jak wówczas nazywał się Kim Ir Sen) pogrążonego w lekturze prac marksistowsko-leninowskich. "W jaki sposób dziecko czytało książki po rosyjsku?", zadaje logiczne pytanie ktoś z naszej grupy. "Tak było", ucina dyskusję przewodniczka.
Po zapoznaniu się z historią walki ludowo-wyzwoleńczej udajemysię do wioski Mangyondae - koreańskiego Betlejem, gdzie w 1912 roku urodził się Kim Ir Sen. Jedziemy tam ulicą Kwangbok. Szosa ma 120 metrów szerokości, a na odcinku kilku kilometrów mijają nas zaledwie trzy samochody. Pytam, czemu ruch jest tak mały. "W wyniku amerykańskiego ucisku, jakiemu poddana jest nasza republika", pada natychmiastowa odpowiedź.
W rodzinnym domu "wiecznego prezydenta" nie ma co oglądać. Typowa wiejska zagroda z początku XX wieku. Nasza przewodniczka jest jednak wyraźnie podekscytowana: "Oto socha, jakiej używał ojciec Kim Ir Sena". Z podwórka podziwiać można piękny, zadbany ogród. Dalej zaś kolejną atrakcję Mangyondae - Pałac Młodzieży. Budynek kształtem przypomina wyciągnięte ręce. "To symbol partii, która troskliwie obejmuje wszystkie koreańskie dzieci", dowiadujemy się już w środku. Zajmujemy miejsca na największej sali. Wśród widzów zgromadzonych w Pałacu Młodzieży nie ma ani jednego dziecka. Jest ich za to mnóstwo na scenie, śpiewają o komunizmie, swoich wielkich wodzach, przodującej roli partii. Pod koniec przedstawienia na ekranie za występującymi dziećmi zostaje wyświetlony portret Kim Dzong Ila - koreańska publika krzyczy w ekstazie.
Kolejny dzień zaczynamy od zwiedzania wzorcowego przedszkola. Oprowadza nas po nim sama pani dyrektor. Z dumą informuje, że w 1987 roku przez jeden dzień kierownictwo placówki sprawował osobiście Kim Ir Sen. Udzielił im wówczas wielu cennych wskazówek, jak należycie wychowywać dzieci, a także ułożył menu. W niezmienionej formie jest ono podawane tydzień w tydzień od ponad 20 lat. W następnej sali maluchy raczą obcokrajowców tańcami i śpiewem. Świdrują nas oczami. Dopiero później dowiaduję się, że trafiają tu w poniedziałek, a odbierane są przez rodziców w sobotę po pracy.
RIWIERA POD PRĄDEM
Po południu ruszamy w podróż do portowego miasta Wonsan na wschodnim wybrzeżu. Przed nami kilkaset kilometrów pustych szos i na dodatek niekończących się pól ryżowych. W połowie drogi zatrzymujemy się na obiad w przydrożnej restauracji. Podobnie jak w hotelu jesteśmy w niej jedynymi gośćmi. Główną atrakcją lokalu jest akwarium - nie pływają w nim jednak ryby, ale żmije, i na dodatek nie w wodzie, ale w wódce. Do akwarium wmontowany jest kranik, każdy gość może kosztować trunek do woli. Smak jest jednak dosyć osobliwy - po umoczeniu ust odstawiam szklankę.
Znowu jedziemy. Po godzinie wreszcie widać morze. Plaża otoczona jest jednak płotem z drutu kolczastego, na słupkach widać izolatory, ogrodzenie musi być pod prądem. "Te zabezpieczenia uniemożliwią przenikanie południowokoreańskich szpiegów do naszego kraju", uprzedza moje pytanie opiekun.
Wonsan to kolejne socrealistyczne straszydło. Pełno w nim rozpadających się bloków, pośród których króluje monument Kim Ir Sena. Główną atrakcją miasta jest molo, do którego dostępu broni szlaban. W kasie, za którą siedzi smutna kobieta w mundurze, kupić można bilety, by cieszyć się morskim krajobrazem.
Oczywiście decydujemy się na spacer po morskiej promenadzie. Na molo wreszcie widać zwykłych ludzi. Koreańczycy łowią ryby, pary pozują do zdjęć fotografowi, który ze swoim małym kramem usadowił się na końcu deptaka. "To inicjatywa prywatna, nasze władze popierają przedsiębiorczość obywateli", mówi nam z dumą opiekun. Wokół molo wylegują się plażowicze. Ludzie śmieją się, grają w piłkę, dzieci bawią się w wodzie. Normalność w tym nienormalnym kraju budzi szczere zdumienie.
Późnym popołudniem przybywamy do hotelu i kwaterujemy się w skromnych dwuosobowych pokoikach. Mamy wreszcie okazję wylegiwać się na północnokoreańskiej plaży. W tej miejscowości mającej ponoć status kurortu jesteśmy jednak zupełnie sami. "Właśnie zmieniły się turnusy. Jeden wyjechał dziś rano, drugi przyjedzie jutro po południu, kiedy nas już nie będzie", klepie swoją formułkę przewodnik.
Następnego dnia odwiedzamy Panmunjom - wioskę, gdzie w 1953 roku podpisano rozejm zawieszający wojnę koreańską. Do dziś jest to jedyne miejsce, gdzie można przekroczyć lądową granicę między obiema Koreami. W miarę zbliżania się do granicy zwiększa się liczba punktów kontrolnych, pojawiają się także betonowe filary, które niczego nie podtrzymują. Okazuje się, że Kim Ir Sen przewidział wszystko. W razie inwazji z południa można wysadzić bloki i zatarasować nimi drogę.
NA STYKU DWÓCH ŚWIATÓW
Na samej granicy w odległości 30 metrów pomiędzy starymi barakami stoją twarzą w twarz Koreańczyk z Koreańczykiem. "Patrzą na siebie jak na wrogów", szepcze nasz oficjalny narrator podróży.
Ponad linią lasu widzimy wielki maszt z południowokoreańską flagą, za naszymi plecami łopocze jeszcze większy kawałek płótna z narodowymi barwami Korei Północnej. W tym miejscu stwierdzenie, że zimna wojna się skończyła, jest frazesem. Wrogość obu stron jest wyczuwalna na każdym kroku.
Ideologia nie przeszkadza jednak Koreańczykom w kontaktach bilateralnych, szczególnie na poziomie gospodarczym. Odwiedzamy pobliskie Kaesong - miasto, w którym władze utworzyły specjalną strefę ekonomiczną. Południowokoreańskie firmy zatrudniają 50 tys. miejscowych robotników.
Wolny rynek zdążył już zadbać o to miejsce. Bloki pokrył świeży tynk, w sklepach piętrzą się towary, których próżno szukać w interiorze. Na każdym kroku czuć jednak nieufność, widać, że "kapitalistyczna strefa" powstała z konieczności. Reżim po prostu potrzebował dewiz i nie zamierza podążać śladem Chińczyków, którym udało się połączyć wolny rynek z systemem jednopartyjnym.
SAMOTONOŚĆ W PHENIANIE
Następnego dnia znowu jesteśmy w stolicy. Organizatorzy jeszcze raz zadbali o atrakcje. Podczas śniadania informują nas, że mamy założyć najbardziej eleganckie stroje, ponieważ czeka nas wycieczka do Kumsusan, dawnego pałacu prezydenta, a obecnie jego mauzoleum. Oglądamy mumię wodza, setki doktoratów honorowych i medali, możemy także dotknąć jego mercedesa S klasy i salonkę.
Obiad jemy w pustym hotelu. Okazuje się, że po posiłku mamy czas wolny. "Można odpocząć, wyjść na miasto, iść, gdzie poniosą was nogi. Oczywiście będę z panem", uśmiecha się opiekun. Mijam ludzi wracających z pracy, na ulicach panuje wielki tłok, wszyscy gdzieś się spieszą. Na przystankach tłumy, gdy podjeżdża autobus ludzie nie pchają się jednak do wejścia, tylko karnie stoją w kolejce. Gdyby nie posępne, podobne do siebie kolory ubrań przechodniów można by uwierzyć, że jesteśmy gdzieś na chińskiej prowincji.
Decyduję się na wejście do jednego z wielkich sklepów. Półki wcale nie są puste. Przede mną stoją rzędy rowerów, obok telewizory i wielkie szpule materiału. Na stoisku spożywczym również duży wybór towarów. Piwo kosztuje 1500 wonów. Aby rozdrażnić mojego przewodnika, liczę głośno. "Za miesięczne zarobki Koreańczyk może kupić 15 butelek", patrzę się na przewodnika. "Już chodźmy", odpowiada mi smutnym tonem.
Zwiedzam też metro, podziemna kolejka w Phenianie jest najgłębsza na świecie. Składy jeżdżą 180 metrów pod ziemią. "Gdy imperialiści zaatakują nasz kraj, jest się gdzie ukryć", tłumaczy mój północnokoreański druh. Ruchome schody jadą niemiłosiernie długo, z głośników dobiegają pieśni o wodzu. Peron jest ogromny, z sufitu zwisają kryształowe żyrandole. Po dłuższej chwili pociąg wjeżdża na stację, wsiadam do środka, na początku i końcu wagonu wiszą portrety byłego i obecnego wodza. Planuję jechać bez celu, wysiąść gdzieś na kolejnej stacji, sprawdzić, jak wygląda Phenian nieprzystosowany do wzroku zagranicznego turysty. Niestety, mój opiekun gwałtowanie protestuje. Każe mi wysiąść na następnej stacji.
O dziwo, przed wejściem czeka na mnie autobus. W milczeniu jedziemy do hotelu. Rano jesteśmy już na lotnisku. Na płycie czeka na nas radziecki Ił 62. Rzucamy porozumiewawcze spojrzenia. "Samoloty linii północnokoreańskich jeszcze nigdy nie uległy katastrofie", uśmiecha się do nas jakiś dyplomata.
Na pokładzie Iła witają nas znajome pieśni o komunizmie i wodzach, a także śliczne koreańskie stewardessy. Przed startem rozdają nam cukierki - samoloty nie mają przecież systemu wyrównywania ciśnienia. Po półtorej godzinie spokojnego lotu lądujemy w Pekinie. Nie czeka na nas żaden przewodnik, większości z nas rozdzwaniają się telefony.
Od niedawna władze Korei Północnej pozwalają turystom ze zgniłego zachodu podziwiać komunistyczny raj. Ja również dostąpiłem tego zaszczytu
Moja podróż do państwa "ukochanego przywódcy" Kim Ir Sena zaczyna się w Pekinie. W poczekalni dworca głównego kłębi się tłum Koreańczyków. Łatwo ich poznać. Mają przy sobie mnóstwo pakunków, w klapach tak samo nijakich, szarych marynarek błyszczy znaczek z wizerunkiem Kim Ir Sena, co chwila dzwonią zakazane w ojczyźnie telefony komórkowe. Patrzę na tę grupę z niekłamanym podziwem, przypominają mi naszych turystów, którzy w latach 80. w dżinsowych mundurkach wracali z podboju tureckich bazarów.
Gdy podstawiono pociąg do Phenianu, tłum jak oszalały rzuca się w kierunku składu. Telewizory, DVD, sprzęty kuchenne, buty, ciepłe płaszcze i owoce w puszkach - wszystkie te deficytowe towary zaczęto upychać w każdym możliwym miejscu. Mimo że doczepiono dwa wagony towarowe, kartonowe pudła anektują nawet toalety. W trakcie podróży korzystać można zaledwie z dwóch ubikacji. Wiją się przed nimi długie kolejki. Dla Koreańczyków chleb powszedni.
Naszą grupę, składającą się z 12 śmiałków, którzy w jednym z biur podróży w Pekinie wykupili tak oryginalną wycieczkę, umieszczono w pięciu czteroosobowych przedziałach. Na trzech obcokrajowców obowiązkowo przydzielano jednego koreańskiego podróżnego. Czujnym wzrokiem obserwował obcokrajowców. Szpiega nie tak łatwo przecież rozpoznać...