Galle Face Green, długi pas zieleni nad oceanem, w samym centrum miasta, zapełnia się pod wieczór. Na zdeptaną, niemającą kiedy odrosnąć trawę wyjeżdżają wózki z jedzeniem. Sprzedawca przypaloną patelnią wachluje grillujące się mięso. Dymią szaszłyki oświetlone mżącym światłem. Brytfanny pełne są ryżu, obok leżą vadai – chrupiące krabie nóżki, smażone w oleju kokosowym, posypane cebulą i warzywami.
Siedzimy na stromym, kamienistym nabrzeżu. Za plecami jest gęsto od spacerowiczów – to ulubione miejsce mieszkańców Kolombo. Pod nami z hukiem rozbijają się fale.
– Wtedy były tu pustki. Po zmroku wyludniało się całe miasto – opowiada Agata Wartak. – Przyjechaliśmy z Josephem z Australii, żeby odnowić wizę. Jego mama była Lankijką. „Burgherką”, można powiedzieć. „Burgher” to Lankijczyk pochodzenia brytyjskiego. Bałam się wojny, ale w Kolombo nie była tak odczuwalna. Restauracje i sklepy były otwarte, tylko wszędzie widziałam żołnierzy i co krok posterunki wojskowe.
W 2008 r., kiedy tu przyjechała, walki toczyły się głównie na północy, ale w samym mieście co jakiś czas dochodziło do zamachów. Po tym, jak w 1996 r. w ataku bombowym terroryści zniszczyli Bank Centralny i uszkodzili kilka okolicznych budynków, w najstarszej dzielnicy Colombo Fort utworzono strefę zmilitaryzowaną, zamkniętą dla przechodniów.
– Któregoś wieczora do Kolombo wleciały dwa samoloty Tamilskich Tygrysów. W całym mieście zgasły światła. Siedzieliśmy z Josephem w Breeze Bar, w hotelu Cinnamon Grand. Nie dowierzaliśmy kelnerom, którzy mówili, że to atak terrorystyczny. Nagle zaczął się ostrzał, wszędzie spadały łuski pocisków. Zbiegliśmy do ciemnych piwnic. Słychać było tylko płacz dzieci. I wtedy Joseph zaczął śpiewać „Happy Birthday” i pytać w tych ciemnościach, jakie mają życzenia. W końcu dzieci zaczęły się śmiać... Jeden samolot zestrzelono na przedmieściach, a drugi, spadając, uderzył w hotel obok nas. Zginęła na szczęście tylko jedna osoba. Zaraz potem poszliśmy na obiad w okolicy hotelu. Zamówiliśmy wino, żeby świętować, że żyjemy. Obok ktoś grał na pianinie. Zaczęliśmy tańczyć. Myślałam wtedy o Polsce. Że kiedy była wojna, wtedy też ludzie próbowali normalnie żyć, odnaleźć się jakoś w tej rzeczywistości.
NA TEMAT:
W potrzasku
Na północy Sri Lanki żyć normalnie się już nie dało. Po kilkudziesięciu latach walk z Tamilskimi Tygrysami nikt nie wierzył, że konflikt kiedyś ustanie. I wtedy prezydent Rajapaksa oświadczył, że skończy tę wojnę.
Plan realizował z brutalną konsekwencją. Spragnione pokoju społeczeństwo nie chciało pamiętać, jak Syngalezi ograniczali prawa mniejszości tamilskiej po uzyskaniu przez Sri Lankę niepodległości w 1948 r. A przecież ostatecznie doprowadziło to do powstania terrorystycznej organizacji, która na przestrzeni lat utworzyła na północy kraju quasi-państwo. Z urzędami, bankami, świetnie wyposażoną armią powstańczą. I zamachowcami gotowymi poświęcić swe życie dla sprawy.
Rząd podjął wreszcie radykalne środki. „Opcja lankijska” – tak dziś nazywa się strategię zdławienia terroryzmu przy użyciu wojska, z pominięciem metod politycznych. W praktyce oznaczało to, że zatarła się różnica między ludnością cywilną a bojownikami.
Cały tekst o Kolombo przeczytasz we wrześniowym wydaniu magazynu Podróże