Idziemy zacienioną ścieżką dopiero kilka minut, ale w tym upale wydaje się, że trwa to całą wieczność. Gęsty, wilgotny las pachnie oszałamiająco. W końcu docieramy do małej polany otoczonej zieloną ścianą wysokiej na trzy metry trawy.
Nagle gdzieś z boku wyłaniają się wielkie uszy. Chwilę później kilka potężnych słoni podąża w naszym kierunku. Ktoś krzyczy podekscytowany i robi zdjęcia, inni trochę przestraszeni zastanawiają się, czy nie uciekać. Zwierzęta machają uszami, powoli drepczą ścieżką i co chwila zatrzymują się, żeby skubnąć gałązkę i włożyć ją sobie trąbą do paszczy.
Zachwyceni przyglądamy się, jak olbrzymy zgrabnie prześlizgują się przez gąszcz. Przewodnik zatrzymuje zwierzęta. Wszyscy gotowi, spakowane plecaki, zapas wody, kanapki – ruszamy na wyprawę! Nie czeka nas jednak safari na grzbiecie słonia. Elephant Haven to bowiem park, którego motto brzmi: „Now no riding, no shows, only love” (Koniec jeżdżenia, koniec show, tylko miłość)! Jego twórcy zachęcają: „Odwiedź nas, żeby zadbać o słonie i dowiedzieć się o nich więcej”.
NA TEMAT:
Słonie na emeryturze w Kanchanaburi
Żeby zrozumieć, jak ważne w kulturze tajskiej są te zwierzęta, trzeba cofnąć się w czasie o wiele wieków. Zapisały się na kartach historii, bo od zawsze walczyły u boku władców, nieraz wygrywając wojny. Uważano je za święte i otaczano czcią. Do dziś biorą udział w ważnych wydarzeniach państwowych i religijnych.
Słonie, choć hołubione, były jednak tresowane i wykorzystywane do pracy. Kiedy pojawili się turyści, szybko stały się jedną z najważniejszych atrakcji Tajlandii. Każdy chciał przejechać się po dżungli na grzbiecie olbrzyma. Rozwinęła się nowa gałąź turystyki i zaczęła udręka zwierząt. Dzisiaj powoli sytuacja się zmienia.
Sai Yok Elephant Park powstał w 1997 r. i zajmowano się w nim głównie tresurą. Organizowano pokazy oraz przejażdżki po dżungli. Musiało minąć 18 lat, by szef parku zrozumiał, że dzieje się coś złego, i założył Elephant Haven. – Dzisiaj już się nie jeździ na słoniach – przekonują mnie pracownicy parku. – Nie tresujemy ich. Teraz o nie dbamy i chcemy im zapewnić spokojną starość.
Spaceruję po lesie i przyglądam się turystom, którzy karmią zwierzęta, głaszczą je, robią zdjęcia. Nad rzeką wielkie poruszenie – kilka olbrzymów pływa, a młodzi ludzie je myją. Kiedy pytam opiekuna, czy będą sprowadzać nowe zwierzęta, odpowiada, że słonie spędzają tu swoją emeryturę. Gdy umrą, park zostanie zamknięty. Nic, tylko trzymać go za słowo.
Nad rzeką Kwai
Nie słychać klaksonów, pędzących motorów ani muzyki. Mój pokój faluje delikatnie, unosząc się na wodzie. Wprost z tarasu obserwuję poranną mgłę nad rzeką Kwai. W rześkim o poranku powietrzu słychać jedynie dźwięczne śpiewy ptaków.
Jestem w prowincji Kanchanaburi, jakieś 150 km na zachód od Bangkoku. To mało zaludniony rejon, poprzecinany pasmami górskimi, szczelnie porośniętymi przez bujne lasy deszczowe. Wciąż można tu spotkać dziko żyjące słonie indyjskie, tygrysy czy mundżaki. Pomiędzy pofalowanymi wapiennymi wzgórzami wiją się dwie najważniejsze rzeki prowincji: Kwai Yai – Duży Dopływ, i Kwai Noi – Mały Dopływ. Są ważną częścią historii i nieodłącznym elementem krajobrazu.
Kanchanaburi wśród Monów
Wczesnym rankiem długą łodzią ruszam z moją przewodniczką Thipi w górę rzeki Kwai Noi. Strome skaliste zbocza opadają wprost do wody. Za kolejnym zakolem, kiedy słońce zaczyna już mocno piec, przybijamy do brzegu. Wąska zacieniona ścieżka wiedzie pod górę. Po drodze na małej polance mijamy buddyjską stupę z ogromnym lwem. Thipi tłumaczy, że to świątynia Monów.
Szybko dochodzimy do pierwszej osady. Domy zbudowane na palach rozrzucone są na szerokiej polanie. Monowie zamieszkują te tereny od dawna, kiedyś stworzyli nawet królestwo Dwarawati. Dzisiaj częściowo się zasymilowali, w Tajlandii jest ich ok. 4 mln.
– Jesteśmy pokojowo nastawieni do świata i pewnie dlatego nie mamy swojego państwa – opowiada Sam, który zaprosił nas na kawę. – Jedyne, co możemy zrobić dla naszych dzieci, to starać się zachować nasze zwyczaje. Młodzi lubią spodnie i T-shirty, które wkładają, gdy jadą do miasta, ale w wioskach chodzą w tradycyjnych strojach. Mamy komputery i telefony, ale z zainstalowanym naszym językiem. Bardzo o niego dbamy, bo zaczyna zanikać – Sam pociąga łyk kawy i mówi dalej: – W ciągu roku obchodzimy wiele świąt związanych z naszą religią i historią. Uczymy dzieci, że są Monami. Może tak uda się nam przetrwać.
Spacer w koronach drzew
Dalej droga wiedzie skalną półką, a w dole co chwila widzimy meandrującą rzekę. Po godzinie błotnisty szlak zmienia się w wyłożoną kamieniami ścieżkę wijącą się wśród palm i kwiecistych krzewów. Nad naszymi głowami zwisa cały system lin, kładek, pomostów i siatek zawieszonych w koronach drzew. Nazwa parku tłumaczy wszystko: Tree Top Adventure – przygoda w koronach drzew.
Po krótkim szkoleniu zakładam kask, uprząż i ruszam na trasę. Początek jest łatwy, a samo oglądanie lasu ze szczytów drzew dostarcza ogromnych wrażeń. Jednak dalej zaczynają się chwiejące się mosty i kilkumetrowe skoki w dół. Po dwóch godzinach, zupełnie pochłonięty podniebną wędrówką, staję przed ostatnim zjazdem. Dobrze się tak zatrzymać i posłuchać dźwięków lasu, porozglądać za dzioborożcami. W końcu skaczę i sunę 200 m nad taflą jeziora.
Późnym popołudniem zatrzymujemy się jeszcze na lunch w wodnej osadzie. Nie ma tu prądu ani internetu. Są za to lampki naftowe, cisza i mnóstwo zieleni. W każdym domku unoszącym się na wodzie jest sypialnia, toaleta i wielki taras z huśtawką oraz widokami na rzekę i las. Witają nas Monowie z wymalowanymi na biało twarzami. Mnie też od razu smarują twarz thanaką – pastą z drzewa sandałowego, która chroni przed słońcem i insektami. Na stole czekają dymiący gar ryżu i misy pełne curry. Potem wskakujemy do wody i spływamy w dół rzeki – jak kto woli: tratwą, kajakiem albo po prostu płynąc żabką.