"Och nie! Wszystko, tylko nie kolejna książka o Stambule!”, usłyszał Alexandros Massavetas, młody grecki dziennikarz mieszkający na stałe w Turcji, gdy przedstawił swój pomysł wydawcy. Oczywiście sam Alexandros miał tremę – cokolwiek mogło zostać powiedziane o tym mieście, zostało już wystarczająco elokwentnie ujęte przez pisarzy takiego kalibru jak Orhan Pamuk, John Freely czy Edmondo di Amicis. Ale – jak wielu innych lokalnych imigrantów – zakochał się w tym mieście i w nim znajdował inspirację. „Po raz pierwszy ujrzałem Stambuł z pomostu statku”, opowiada Alexandros. „Kiedy zbliżaliśmy się od strony morza Marmara, poczułem, jakby wciągał mnie wir. Zaś w chwili, gdy ujrzałem İstiklal Caddesi, główną arterię dzielnicy Beyoğlu, postanowiłem tu zostać. Ta dwoista natura miasta, ani jednoznacznie europejska, ani orientalna, to spięcie dwóch sfer kulturowych, to było coś, co od razu mnie zaintrygowało”. Sama dobijam do Stambułu bardziej powszechnym środkiem transportu, czyli samolotem, jednak dzwonią mi w uszach słowa Alexandrosa oraz wielu innych znajomych, którzy przyjeżdżają tu nałogowo. Tych omamionych, otępiałych w zachwycie wielbicieli miasta spotkałam wielu i zastanawiam się, czy po pobycie tutaj ja także dołączę do ich międzynarodowej sekty. Wszelki sceptycyzm rozwiewa pierwszy widok Bosforu. Nagle uzmysławiam sobie rozmiar miasta, monumentalność oświetlonych meczetów, ich minarety wznoszące się wysoko nad taflą wody, piękno świateł migoczących na wzgórzach po azjatyckiej stronie (miasto leży na styku dwóch kontynentów), wreszcie estetykę tutejszej architektury, dorównującą największym stolicom europejskim. Jeśli z marszu nas nie uwiedzie, przejazd przez nocny Stambuł może nam Polakom najwyżej dostarczyć kompleksów: oto państwo, które od lat bezskutecznie stara się o przyjęcie do Unii Europejskiej, a tu proszę, taka wizytówka.
NA TEMAT:
Stambuł. Na krańcu Europy
Mieszkam w hotelu w samym centrum europejskiej części miasta, w dzielnicy Cihangir. Jeszcze w latach 70. XX wieku Pamuk miał tu swoją pracownię i już wówczas dzielnica była znanym miejscem spotkań bohemy artystycznej. Obecnie słynie z życia nocnego, małych dobrych restauracji, a także sklepów ze starociami. Śniadania w moim hotelu Villa Zurich – niepozornie wyglądającym, choć bardzo godnym polecenia – podawane są w restauracji na ostatnim piętrze. Roztaczający się stamtąd widok sprawia, że nikt nie potrafi skupić się na jedzeniu. Z góry najlepiej widać gęstą zabudowę miasta: Stambuł stoi na wzniesieniach, na których ciasno wyrastają domy. Jest wielowarstwowy jak jego kamienice, z dorobionymi elewacjami, naszpikowany balkonami i piętrzącymi się tarasami. Kiedy człowiekowi wydaje się, że opanował już nieco topografię jednej dzielnicy, za zaułkiem, przez wewnętrzne podwórze otwiera się nieznany obszar i kolejny labirynt. Magia miasta rzeczywiście przekracza opisy turystycznej literatury. Zasługą jest być może to drugie dno, tendencja do zaskakiwania przyjezdnych. Najlepszym tego przykładem są tutejsze obyczaje. Między świecką kulturą państwową, inteligentami z Beyoğlu i całującą się na ulicach młodzieżą trudno po europejskiej stronie miasta dostrzec tradycyjne podbrzusze Stambułu. Tymczasem wystarczy przejść się po dzielnicach, do których rzadko zapuszczają się turyści: np. do Tarlabaşı, gdzie w piątek rano grupy mężczyzn podążają do meczetu, mijając po drodze transwestytów. Ci ostatni wprawdzie pracują w Beyoğlu, lecz często mieszkają właśnie tu, w Tarlabaşı. I żeby było dziwniej, tutaj mieści się także nieco zakurzone Muzeum Adama Mickiewicza oraz niektóre z najpiękniejszych chrześcijańskich świątyń w mieście – katedra Ducha Świętego, ogromny greckokatolicki kościół św. Konstantyna, dawny kościół ormiański na Dernek Sokak, który niebawem zostanie przerobiony na galerię sztuki. Wiele z tych miejsc niestety nie zwiedzimy – są trzymane pod kluczem, w oczekiwaniu na kongregacje, których już dawno w mieście nie ma. Kolejną taką dzielnicą jest Zeyrek; jej zaniedbane, piękne budynki wpisane są na listę zabytków UNESCO. I jeszcze Fatih, gdzie na wzgórzu wyrasta dawny grecki uniwersytet Fanar, a tuż obok mieści się druga najsłynniejsza świątynia bizantyjska w Stambule: kościół Świętego Zbawiciela na Chorze, którego XIV-wieczne freski emanują nierealną świeżością kolorów.
Po Drugiej Stronie Mostu
Większość turystów odwiedzających miasto nad Bosforem udaje się jednak od razu do Sultanahmet, najstarszej części miasta, gdzie znajdują się najważniejsze zabytki czasów Imperium Bizantyjskiego i Osmańskiego. Najprościej dotrzeć tam, przeprawiając się pieszo ponad Złotym Rogiem przez słynny most Galata. Już odprogu otwiera się inny świat: większość kobiet nosi chusty, mężczyźni brody lub wąsy oraz fezy – typowo muzułmańskie nakrycia głowy. Na uliczkach wiodących do pałacu Topkapi i do Hagia Sofia można znaleźć mnóstwo małych sklepików sprzedających baklawę, herbatę i pyszne tłuste börki, czyli wypieki z ciasta francuskiego nadziewane serem lub szpinakiem. Jednak przed rozpoczęciem zwiedzania chciałabym zjeść pełniejszy posiłek. Idąc więc za podpowiedzią znajomego stambulczyka, próbuję odnaleźć restaurację ukrytą w gmachu Wielkiego Bazaru. Okazuje się to bardziej skomplikowane, niż przypuszczałam. Czuję się, jakbym weszła na ruchome piaski: atmosfera Wielkiego Bazaru wsysa do jego wnętrza, nie można oprzeć się chęci zajrzenia do kramów – z przyprawami, z wyrobami skórzanymi lub z całym zestawem lokalnych, czasem kuriozalnych farmaceutyków. Goniona przez sprzedawcę, który koniecznie chce mi wcisnąć korzenny środek na potencję („Dla męża! Dla męża” – ale ja nie mam męża!), uciekam już w stronę wyjścia i tu szczęśliwie trafiam na schowane po prawej stronie wejście do restauracji Pandeli. Z jej okien widać most i wznoszącą się po drugiej stronie Złotego Rogu dawną warowną wieżę Galata. Wszystkie dania w karcie stanowią podstawę współczesnej tureckiej kuchni. Oprócz grillowanych mięs, z takimi dodatkami jak szalotki, jabłka i pigwy, kuchnia turecka oferuje królewski wybór dla wegetarian: musy z bakłażanów, falafele ze świeżej ciecierzycy, pikantne pasty z dodatkiem orzechów i pistacji. Zaś ceny, zwłaszcza jeśli wybierzemy się do azjatyckiej strony Stambułu, są warte wycieczki. Turlam się jak obżarty balon w dół schodów restauracji, a następnie z dużym trudem pod górę, w stronę XV-wiecznego pałacu Topkapi.
Odrębne Światy
Na końcu wspinaczki czeka nagroda. Ogród wokół pałacu oferuje panoramiczne widoki na Bosfor i ocienione ławki pod kilkusetletnimi drzewami. Wprawdzie w weekendy jest tłoczno, ale dla trawiącego nic przyjemniejszego niż drzemka na trawie przed rozpoczęciem zwiedzania. Warto zebrać siły, bo jest co oglądać: na pałac należy poświęcić przynajmniej dwie godziny. Zwłaszcza na wizytę w komnatach z biżuterią i regaliami wojskowymi, wysadzanymi szmaragdami wielkości kurzych jajek. W Topkapi można wreszcie w pełni docenić określenie „przepych wschodni”. Nieopodal mieści się bazylika Hagia Sofia, niegdyś największa świątynia na świecie, zabytek nie do pominięcia podczas wizyty w Stambule, doskonale obrazująca dwoistą naturę miasta. Po zajęciu Konstantynopola przez Turków w 1453 r. Wielki Kościół Cesarstwa Bizantyjskiego przekształcono w meczet. I choć Hagia Sofia wciąż pozostaje miejscem kultu dla muzułmanów, wewnątrz odsłonięto freski przedstawiające Chrystusa i Świętą Rodzinę, a ich poruszające, smutne oczy wodzą wzrokiem po ścianach zapisanych wersami Koranu. Aby po raz kolejny wystawić się na kontrasty, udaję się do Istanbul Modern, największej w Turcji galerii sztuki nowoczesnej, która na tle wszechobecnych arabesków wznosi się nad Bosforem jak stonowana, industrialna bryła. Muzeum utworzono na nabrzeżu Karaköy, w dawnych hangarach floty granicznej, zbudowanych w 1958 r. Z okazji przejęcia przez Stambuł tytułu Europejskiej Stolicy Kultury pałac Topkapi i Istanbul Modern goszczą wiele międzynarodowych wystaw. I spoglądają na siebie, każde przepełnione własną wspaniałością, z przeciwległych brzegów Bosforu.
Stambuł wieczorem
Po całodniowej wycieczce po mieście nic nie zastąpi relaksu w łaźni. Zachwyty nad tureckimi łaźniami to równie oklepany temat, co książki o Stambule. Ale jak tu się nie zachwycać? Doświadczenie wizyty w hamamie, czyli tureckiej łaźni, nijak nie przystaje do zachodnich sterylnych wzorców SPA – daje osobliwe poczucie przeniesienia w czasie. W Galatasaray Hamam, łaźni zbudowanej w 1715 r., podział według płci jest absolutny – żadnych wspólnych pomieszczeń czy korytarzy. Kobiety mają osobne wejście i oddzielną część budynku. Ale wewnątrz łaźni nie ma już miejsca na prywatność i odosobnienie – wchodzi się całkowicie nago do parnego pomieszczenia, w którym siedzi, rozmawia lub poddaje się masażom jakieś 10 innych zupełnie nagich kobiet. Dookoła pokoju, wzdłuż ściany, mieszczą się kamienne ławy i rzeźbione umywalki. Hamam zwieńczony jest kopułą z niewielkimi okrągłymi otworami, przez które sączy się łagodne światło. Wśród odgłosów chlupoczącej wody słychać ciche rozmowy. Nie da się uniknąć porównania: tak na XIX-wiecznych obrazach i naiwnych „orientalnych” rycinach przedstawiało się życie haremu. Na środku pomieszczenia stoi duży marmurowy blat – wspólny stół do masażu, wokół którego kręci się szereg starszych, półnagich pracownic hamamu. Jedyne, co wyróżnia je na tle klientek, to bawełniane chusty, które noszą przepasane na biodrach. Zapraszają kolejne osoby, aby położyły się na ciepłym, podgrzewanym blacie, po czym energicznie złuszczają, mydlą i masują, równocześnie rozmawiając między sobą ponad plecami klientek (pada nazwa popularnego tureckiego serialu telewizyjnego – jedyne, co zdołałam zrozumieć). Po jakiś 10 minutach takiego rozkosznego leżenia na podgrzewanym marmurze następuje płukanie przy jednej z umywalek, mycie głowy i czesanie. Czuję się trochę tak, jakby zaopiekowała się mną jakaś starsza krewna. Mam włosy uplecione w warkocz, jestem wykąpana i wysuszona ręcznikiem jak w dzieciństwie. Mogę zatem iść spać. Całe szczęście, że hotel leży nieopodal – ledwo daję radę tam się dowlec. Ci, którzy uważnie przyjrzą się architekturze Stambułu, być może ujrzą w tym mieście coś więcej niż tylko żywe wspomnienie haremu w oparach łaźni, obyczajowe paradoksy oraz najbardziej rzucającą się w oczy spuściznę dwóch imperiów. Multikulturowość Stambułu można odczytać w fakturze miasta i być może dzięki temu również zrozumieć, dlaczego akurat owa metropolia tak bardzo zasługuje na miano Europejskiej Stolicy Kultury. Jeszcze w latach 20. XX wieku tylko 55 proc. mieszkańców Stambułu stanowili rdzenni Turcy. Na tę mozaikę składali się Grecy, Żydzi, Ormianie, Genueńczycy oraz liczna diaspora Rosjan, uciekinierów z czasów rewolucji październikowej. Właśnie tę zagubioną cząstkę Stambułu Alexandros przywrócił do życia w swojej (szczęśliwie jednak wydanej) książce „Going Back to Constantinople – İstanbul, a City of Absences” („Powrót do Konstantynopola – Stambuł, miasto nieobecności”). „Bardzo wiele się zmieniło w ostatnich dziesięciu latach”, mówi Alexandros. „Stambuł może nie jest już tak różnorodny jak kiedyś, lecz odnoszę wrażenie, że jest teraz lepiej ugruntowany w swoim poczuciu tożsamości, akceptujący swoją rolę pomostu między Wschodem i Zachodem”. I choć na pytanie o członkostwo Turcji w Unii Europejskiej wciąż nie daje się jednoznacznych odpowiedzi, miasto pełne śladów dawnej świetności, rozłożone na dwóch kontynentach, już nie musi nikogo doganiać ani melancholijnie patrzeć wstecz. Najwyraźniej pogodziło się z tym, że jego dzisiejszym przeznaczeniem jest budzić zachwyt.