Ulicami pędzą miliony skuterów, a dosiada ich często po kilka osób naraz. Większość nosi kask, wyglądający bardziej jak kolorowy dodatek do stroju niż ochrona głowy, a twarze zasłaniają maseczką. Te również dostępne są w tysiącach wzorów i kolorów, ale nikt nie odmówi im funkcjonalności – gdyby nie szal, którym niemal cały czas zakrywam nos i usta, byłby to mój pierwszy zakup tutaj. Mdlący smog w godzinach szczytu wydaje się być nie do zniesienia, a jednak w końcu się przyzwyczajam – do spalin i do lawirowania pomiędzy skuterami, rowerami i autami. Wystarczy poruszać się spokojnie, bez gwałtownych zmian tempa, by zlać się z wartkim nurtem pojazdów i, jak woda kamienie, swobodnie omijać przeszkody po drodze.
Przemierzam wąskie uliczki Starej Dzielnicy: Jedwabną, Bambusową, Kadzidlaną, Wotywnego Papieru, Żaglomistrzów – długo by wymieniać. Nazwy pochodzą od cechów, które dawniej działały przy danej ulicy; dziś sprzedawcy oferują różnorakie produkty, od jaskrawoczerwonych lampionów, podróbek znanych firm, bambusów, szali i innych akcesoriów, aż po instrumenty muzyczne i... tabliczki cmentarne.
Wszystko tuż obok siebie, jedno przy drugim, a wrażenie ścisku nie blednie również w wyższych partiach – pomiędzy poszczególnymi budynkami nie ma przerw; „domy-rury” są wąskie i długie jak, nie przymierzając, sam Wietnam. Głębokością sięgają kilkudziesięciu metrów, wysokością kilku pięter, a szerokością raptem 2 czy 3 metrów – wszystko ze względu na astronomicznie wysokie ceny działek budowlanych.
Uśmiech w wodnym mieście
Intensywność ulicznego życia w Starej Dzielnicy jest fascynująca, ale po jakimś czasie trzeba złapać oddech; najlepiej nad jednym z licznych jezior (razem ze stawami jest ich w Hanoi ponad sto!).
Fot. Shutterstock.com
Gdy doliczymy jeszcze Rzekę Czerwoną wraz z kilkoma dopływami, okazuje się, że woda odgrywa tutaj ogromną rolę. Grzeje miasto zimą i chłodzi latem, całe rzesze mieszkańców łowią w niej ryby, a niektórzy „na niej” mieszkają, o czym przekonuję się, gdy podczas jednego ze spacerów dochodzę do nadrzecznych zabudowań. Sporo oddaliłam się od turystycznych tras i jestem tu jedyną białą. Mój widok dziwi nie tylko miejscowych, ale i psy, oszczekujące mnie w dwójnasób.
Na rzece mieszkają najubożsi – na drewnianych łodziach, do których prowadzi wąziutki, częściowo podtopiony pomost, jest wszystko; jedzenie (również „żywe”), pranie, ołtarzyki modlitewne. Pomimo biedy, to właśnie tu nikt mnie nie zaczepia, nie próbuje mi niczego sprzedać. Brak tu hałaśliwości, tak typowej dla zachodniego świata. Nie ma gorących dyskusji. Wietnamczyk nie będzie się kłócił i wykrzykiwał – zanim powie nie, najpierw powie tak, a dopiero potem powoli dojdzie do sedna. Ma przecież czas, ma delikatność względem innych i ten konfucjański spokój...
Mijana kobieta uśmiecha się do mnie, a ja zastanawiam się, który to z azjatyckich uśmiechów. Czy ten, który oznacza zakłopotanie? A może lęk lub nieśmiałość? Na brzegu dostrzegam grupkę śmiejących się do mnie dzieci – tym razem jestem pewna, że to prawdziwa wesołość. Odpowiadam tym samym, fotografuję, próbujemy rozmawiać, bardziej na migi, niż po angielsku. W telefonie zapisują mi swoje e-maile, żebym mogła wysłać im zdjęcia po powrocie do domu, co też uczyniłam. Niestety, wszystkie okazały się nieistniejące – pewnie tak rzadko mają okazję ich używać, że pokręciły pisownię.
Świątynia Literatury
Okazuje się, że jednak mym pojmowaniem świata rządzą czasem stereotypy. Ale czy spodziewalibyście się, że w stolicy Wietnamu wszyscy masowo uprawiają sport? Że spacerując nad jeziorem Hoan Kiem, trzeba będzie robić uniki przed biegaczami, grającymi w badmintona czy jeżdżącymi na desce, a całe grupy uprawiać będą gimnastykę przy dźwiękach muzyki z postawionego na chodniku magnetofonu? Że widok babci ćwiczącej Tai Chi o świcie, nie jest tu niczym dziwnym? A popularna u nas zośka ma swe korzenie właśnie w tej części Azji i grają w nią młodzi i starzy?
Jeszcze bardziej Wietnamczycy dbają o swe dusze. Najważniejsze nurty to buddyzm, taoizm i konfucjanizm, określane łączną nazwą Trzech Nauk – Tam Giao. W mieście pełno jest bogato zdobionych przybytków i mniejszych pagód, nieraz wciśniętych skromnie pomiędzy domy.
Świątynia Literatury, fot. Shutterstock.com
Najsłynniejsza z nich, Świątynia Literatury, tworzy przepiękny zespół architektoniczny na wzór oryginalnej Świątyni Konfucjusza w Chinach. Założona w 1070 r., służyła nie tylko duchowości, ale i nauce – był to pierwszy uniwersytet w Wietnamie, kształcący przyszłych urzędników państwowych. Poszczególne dziedzińce oddzielone są murami, a do każdego prowadzi wejście przez ozdobną bramę. Wokół misterne wzornictwo ołtarzy, zielone drzewka bonsai w kamiennych misach, a z pomieszczenia nieopodal dobiegają dźwięki cytry i lutni – słychać w nich i chińską muzykę dworską, i wpływy indyjskie z podbitego przez Wietów królestwa Czampy. Można się rozmarzyć i przeskoczyć w jednej chwili na cesarski dwór, jednak jako kobieta wiodłabym tam smutny żywot jednej ze stu konkubin, zależnych całkowicie od Syna Niebios.
Teatr lalek na wodzie
Opuszczam historyczny przybytek, aby przyjrzeć się pewnej oryginalnej formie kultury ludowej – roi nuoc, czyli teatrowi lalek na wodzie. Dawniej przedstawienia odbywały się w naturalnej scenerii zalanych pól ryżowych, stawów i jezior; dziś przeniosły się do budynków, ale wciąż sceną jest zbiornik wodny. Teatralne dekoracje skrywają aktorów manewrujących drewnianymi, jaskrawo wymalowanymi lalkami, stojąc po pas w wodzie.
Fot. Shutterstock.com
Spektakl współtworzy etniczna, grana na żywo muzyka, która buduje napięcie i, zastępując ludzki głos, opowiada historie mitycznych stworów, dzielnych wojowników i okrutnych władców, przeplatane sielskimi scenami ukazującymi wietnamski folklor.