Wydawać by się mogło, że przyjazd wietnamskiego pociągu do stacji docelowej godzinę przed czasem należy do rzadkości. Dlatego z niedowierzaniem obserwowałem przez okno wagonu ludzi zeskakujących na śliski od deszczu peron, a następnie pędzących z tobołkami, żywym inwentarzem i czymkolwiek jeszcze do budynku dworca w poszukiwaniu schronienia przed ulewą. Upewniwszy się, że pociąg rzeczywiście znajduje się na stacji Lao Cai, wybiegłem z przedziału i po chwili wahania przeniosłem się z suchego wagonu do mokrej rzeczywistości pory deszczowej, która akurat teraz nawiedzić musiała północny Wietnam. Widać jednak pociągi do Lao Cai często muszą przyjeżdżać z godzinnym wyprzedzeniem, bo szybko pojawił się przy mnie wysłannik agencji turystycznej, z której usług korzystałem, organizując pobyt w górach Hoang Lien. Szybko przeprowadził przez ścianę wody do zaparkowanego niedaleko dwunastomiejscowego minibusa. Po zebraniu kompletu pasażerów (co dla dwunastomiejscowego minibusa w Wietnamie oznacza 16 osób plus kierowca) ruszyliśmy w strugach deszczu do oddalonej o 40 km od Lao Cai miejscowości Sa Pa, celu mojej niezwykłej wietnamskiej podróży.
DO WIETNAMSKIEGO KARPACZA
Sa Pa jest stolicą turystyczną Wietnamu Północno-Zachodniego. Decydują o tym wspaniała sceneria i niezwykli ludzie. Miasteczko wielkości Karpacza zamieszkują mniejszości kulturowe, od setek lat żyjące według górskich reguł i tradycji. Choć po męczącej nocy w pociągu kleją mi się oczy, podróż minibusem z Lao Cai do Sa Pa drzemce nie sprzyja. Ze zgrozą obserwuję osypujące się wprost na drogę odłamki skalne, które tkwiły w bezruchu na górskich zboczach, ale zostały podmyte przez spływającą wodę. Kierowca z cyrkową zręcznością omija co większe kawałkiskał. Odwracam wzrok, starając się nie patrzeć. Zagłębiam się w przewodnik, próbując odczytać skaczące przed oczami zdania. Trudno się skupić. Któryś z pasażerów próbuje umilić atmosferę, odtwarzając na cały regulator rzewne wietnamskie piosenki z telefonu komórkowego. Odkładam lekturę i zamykam oczy. Po godzinie jesteśmy na miejscu.
WŚRÓD MNIEJSZOŚCI
Każdy deszcz kiedyś się kończy, również ten ulewny górski w Alpach Tonkińskich (taką nazwę górom Hoang Lien nadali francuscy podróżnicy). Kiedy opadły chmury, oczom ukazał się pocztówkowy obrazek. Wyglądające jak schody do nieba ryżowe poletka, poprzecinane wąskimi strużkami błotnistych rzeczek, kontrastują z błękitem nieba i szarością szczytów gór. W oddali widać bawoły wodne wolno poruszające się po górskich ścieżkach.Wystarczy krótka wycieczka po mieście, aby wpaść w wir życia mniejszości kulturowych, głównie Dzao i H'mong. Miasto jest nie tylko turystyczną atrakcją, ale również miejscem targowym, w którym wietnamscy górale zaopatrują się w niezbędne produkty. Na rynku mniejszości Dzao i H'mong odróżnia nie tylko odmienny strój, ale przede wszystkim uroda. Różnice w wyglądzie twarzy są tak duże, że gdyby nawet ich przedstawiciele porzucili tradycyjne barwne stroje dla dżinsów i T-shirtów, to i tak z łatwością można by odróżnić reprezentantów każdej z mniejszości.Łączy ich to, że zarówno przedstawicielki Dzao, jak i H'mong wychodzą za mąż i rodzą pierwsze dziecko jeszcze przed ukończeniem piętnastego roku życia. Trudne warunki życiowe nie pozwalają na pełną edukację dzieci. Zazwyczaj z kilkuosobowej grupy zaledwie jedno wysyłane jest przez rodziców do szkoły, gdzie uczy się czytać, pisać oraz mówić w języku angielskim, co umożliwi w przyszłości objęcie posady w urzędzie bądź wyjazd do Hanoi w poszukiwaniu lepszego jutra. Reszta pomaga rodzicom w gospodarstwie.
KOLOROWE RYNKI
Będąc w Sa Pa, jak też w każdym innym mieście w Wietnamie, warto odwiedzić rynek. Róż owoców kontrastuje tu z soczystą czerwienią papryczek chili, zielone natki trawy cytrynowej piętrzą się w stosach obok poskręcanej fasolki wężowej. Kręci się w głowie od zapachów przypraw, suszonych grzybów o kapeluszach średnicy 50 centymetrów. Pod innym namiotem ktoś stłoczył ogromne płócienne worki wypełnione po brzegi suszonymi krewetkami w kilkunastu rozmiarach. No i ryż - w ogromnych ilościach i odmianach. Sprzedawany wprost z wielkich pojemników z wetkniętymi weń kartonowymi karteczkami z ceną. Obok dla poszukiwaczy mocnych wrażeń targ mięsny i rybny. Wędzone prosięta wiszą na hakach w towarzystwie sztucznie nadętych wypatroszonych kaczek. Mięso w różnych gatunkach sprzedawane jest wprost z ogromnych blatów wśród szalejących wokół much. Tylko zmyślnie skonstruowany wentylator ze wstążkami miotanymi podmuchami wiatru potrafi odgonić owady. Nie trzeba być inspektorem sanepidu, aby zacząć wątpić w sterylność panujących tam warunków. To jednak zdaje się nie przeszkadzać nikomu. Dokładnie tak jak sposób, w jaki przechowywane są żywe zwierzęta przygotowane na sprzedaż. Żółwie smętnie oczekują na swoją kolej w wypełnionych wodą misach. Podobnie niemrawo zachowują się krewetki.Tylko kraby z zawiązanymi na korpusie z niezrozumiałych przyczyn czerwonymi wstążkami wykazują wzmożoną aktywność, tłocząc się jeden przez drugiego w poszukiwaniu możliwości ucieczki z olbrzymich plastikowych wiader. Bezskutecznie. W jeszcze gorszej sytuacji znajdują się umieszczone w ogromnych butlach z ryżową nalewką jaszczurki, węże i kobry.
POLA RYŻOWE SĄ WSZĘDZIE
Życie w wyższych partiach gór toczy się wolniej. Wystarczy oddalić się 3 km od Sa Pa w kierunku wioski Cat Cat, aby z bliska zapoznać się ze szczegółami uprawy miniaturowych ryżowych poletek. Życie Wietnamczyków nierozłącznie związane jest z ryżem, który rośnie w każdych warunkach. Podążając górskimi szlakami, niedaleko Sa Pa mamy niepowtarzalną możliwość odwiedzenia domów lokalnej ludności, w których można ujrzeć niecodzienne obrazki wytwarzania mąki ryżowej w kamiennych żarnach.
NIE FOTOGRAFOWAĆ OŁTARZY
- Nie fotografuj miejscowych, jeśli nie powiem, że wolno - tak brzmiała przestroga mojego przewodnika o imieniu Thang, kiedy wybieraliśmy się do odległej od Sa Pa o 10 km wioski Dzongów - Ta Phin. Nie chodzi tu bynajmniej o zwykłą kurtuazję. Dzongowie wierzą, że kamera, rejestrując znienacka ich postacie, odbiera im duszę, tak jakby ktoś zabrał z sobą ich wnętrze na swojej karcie pamięci. Jednak wystarczy przyjazny gest dłonią, aby Dzao zezwolili na uwiecznienie twarzy. Pod żadnym pozorem nie wolno jednak fotografować ołtarzy. Oznacza to znieważenie zmarłych - Dzongowie wierzą, że ich zmarli przodkowie stają się bogami, i oddają im cześć. Góry Hoang Lien pożegnały mnie tak, jak zostałem przez nie przywitany. Tak jakby opatrzność stwierdziła, że początek i zakończenie podróży muszą mieć zawsze taki sam wydźwięk. W strugach deszczu, ukryty pod cienką peleryną, brodziłem po kostki w błotnistej czerwonej ziemi, idąc za swoim przewodnikiem, który nie robił sobie nic z nagłej zmiany aury. Niezrażony lejącą się z nieba wodą pokazywał mi cierpliwie osobliwości górskiej wsi. Schodziliśmy ze szlaku obserwowani spode łba przez szczęśliwe z załamania pogody wodne bawoły. I nawet gdy kilka godzin później odjeżdżałem z Sa Pa ściśnięty jak sardynka w minibusie w kierunku dworca kolejowego Lao Cai, nie miałem żadnych wątpliwości, że Wietnam deszczowy może być dokładnie tak samo inspirujący, jak Wietnam słoneczny.