Phat Diem – największa katolicka katedra w Wietnamie
Gdzie: 120 km na południe od Hanoi (26 km od Ninh Binh)
Kiedy dojeżdżamy do katedry Phat Diem, jest już późne popołudnie. Oświetla ją szare, posępne światło burzowego dnia. To największa katolicka katedra w Wietnamie. I również najbardziej nietypowa, bo zbudowana nie na modłę europejską, ale według kanonu azjatyckiego. Z daleka jej dachy wyglądają jak dachy pagody.
Wybudowano ją dzięki uporowi księdza Tran Luca, nazywanego Ojcem Sześć. Musiał mieć w sobie odrobinę szaleństwa, skoro trwającą 24 lata budowę doprowadził do końca. Na błotnistej równinie wbił niezliczoną ilość bambusowych kijów, które są w stanie unieść tysiące ton kamienia. Sam transport budulca zajął kilkanaście lat.
Wnętrze jest bardzo proste – niewprawne oko nie wychwyci bogactwa w tej ogromnej przestrzeni (74 metry długości, 21 metrów szerokości i 15 wysokości!). Kolumny to pnie drzew żelaznych, których nie ima się ogień. Legendy głoszą, że ściąć można je tylko diamentowymi piłami. Zdobienia zrobione są z dębu indyjskiego (znanego u nas jako tek). Pozłacany ołtarz wykonano z ważącego 20 ton głazu. Kiedy przyjeżdżam, właśnie rozpoczyna się msza. Wierni śpiewają na głosy. Miarowe i rytmiczne słowa, niski ton – bardziej przypomina to buddyjskie mantry niż katolickie pieśni.
Wietnam. Wokół Ninh Binh i Ha Long
Gdzie: 155 km na wschód od Hanoi
Następnego dnia rano pojawia się słońce. Wsiadam na przystani w Ninh Binh do dwuosobowej łódki. Kobieta steruje nogami, wykonując ruchy jak na rowerze. Wypływamy z miasta – mijamy domy, których łazienki dochodzą do rzeki. Jeszcze kilka zakrętów i zostajemy sam na sam z zielenią. Zielony jest kolor wody, zielone są pola ryżowe rosnące w wodzie, zielone są drzewa porastające skały zamykające horyzont. Z prawej nurkuje ptak z błyszczącymi w słońcu brązowymi piórami. Drogę przecina nam stado przestraszonych żółtych kaczuszek.
Skały zacieśniają się wokół nas, wpływamy do niewielkiej jaskini, trzeba pochylić głowy, żeby nie uderzyć w sklepienie. Po drugiej stronie jeszcze więcej zieleni i jeszcze większy spokój. Mijamy kobietę, która zastawia bambusowe pułapki na ryby, i babcię z wnukami, która dogląda swojej niewielkiej plantacji.
Tam Coc-Bich Dong – trzy jaskinie nazywane Ha Longiem rzecznym zachwyciły mnie bardziej niż Ha Long morski. Tam w krajobraz wpisane są statki wycieczkowe i ustalony harmonogram, według którego o ósmej rano zwiedzamy jaskinię, o dziesiątej płyniemy kajakiem, a o jedenastej jemy lunch. Tu, choć wyprawa kończy się w ślepej uliczce, gdzie już czekają sprzedawczynie wody i zielonej herbaty („jeśli ty nie chcesz, to kup przynajmniej dla wioślarki, zobacz, jak się zmęczyła, chce jej się pić” – nowy sposób na zmuszenie turystów do wydania pieniędzy) i od łodzi z innymi turystami nie da się uciec, to jednak ta przestrzeń ma w sobie spokój.
Wiem, że to złudne i że nie wytrzymałabym jednego dnia, uprawiając ryż – ale nie chcę stąd wyjeżdżać. I, choć przez kolejne dni zachwycam się Hanoi z jego ulicznym teatrem golibrodów, pucybutów i mafiosów prezentujących wytatuowane ciała; doceniam jego parki i jeziora; jego zwiewne świątynie i czar kolonialnej stolicy, to jednak to za tą zielenią i tymi surowymi widokami będę tęsknić.