– Szybko! Zajmuj miejsca! – krzyknął Mike, a ja wykonywałam jego polecenie, próbując przecisnąć się między tarasującą wejście przysadzistą kobietą a framugą drzwi autobusu, by wygrać wyścig o ostatnie wolne miejsca siedzące, a przy tym nie dać się zabić. Haniebnie jednak przegrałam.
Na początku miałam nawet opory przed przepychaniem się, ale jedno pchnięcie mnie łokciem pod żebro przez bezzębnego jegomościa w kowbojskim kapeluszu i ból stopy po nadepnięciu przez korpulentną kobietę, szybko mnie z nich wyleczyło. Nie mogłam pozwolić wypchnąć się z autobusu. Przyduszona ciałami krępych Gwatemalczyków i raz wciskana do wnętrza autobusu, a raz z niego wypychana, myślałam raczej o dżungli, a nie transporcie publicznym.
– Chwyć się mocno poręczy i nie puszczaj – poradził Mike, gdy już znaleźliśmy skrawek podłogi. Tylko na chwilę, bo raptem do następnego przystanku. – I nie zapominaj o balansowaniu całym ciałem na ugiętych nogach. – Instruował niczym na zajęciach WF-u, a nie przed zwykłą jazdą autobusem. Szybko okazało się jednak, że jazda chicken busami nie ma w sobie nic zwykłego. Nie wiem, kto wymyślił nazwę chicken bus , ale na pewno nie miejscowi, bo ci mówią po prostu camioneta (autobus). Na pomysł wpadli raczej turyści nieprzyzwyczajeni do żywego inwentarza przewożonego w pojazdach czy jazdy w ponad sto osób w kompletnym ścisku.
NA TEMAT:
Podróżowanie chicken busem
– Wiesz, dlaczego przestrzega się tu turystów przed podróżowaniem nimi i mówi się, że są niebezpieczne? - zapytał Mike.
– Żeby wydawać kasę w agencjach turystycznych na prywatne, pięć razy droższe busy?
– To też – zaśmiał się. – Przede wszystkim dlatego, że tak naprawdę nie wiadomo, jaki jest ich stan techniczny. U nas nie przeszłyby żadnej kontroli, ale po co je tam złomować, skoro można na nich zarobić, sprzedając je na przykład do Gwatemali?
Kierowca ostro przyciskał pedał gazu, a dziurawe asfaltowe i szutrowe drogi zmuszały pasażerów do podskakiwania niczym piłeczki pingpongowe. Bolały mnie dłonie i ramiona. Po pięciu miesiącach takich przejazdów będę miała porządne muskuły, pomyślałam. I to lepsze niż te rzeźbione na siłowni. W dodatku w cenie biletu. Mój ból ramion okazał się niczym w porównaniu do cierpienia Mike’a, który był za wysoki na autobus zaprojektowany z myślą o przewozie dzieci. Bolały go nie tylko nogi i ręce, ale i czubek łysej głowy, bo uderzał nią w strop pojazdu przy każdym wyboju na drodze, pokonywanym przez kierowcę w wyścigowym tempie. W końcu kilku pasażerów wysiadło, a nam udało się zająć miejsca siedzące. Niestety szybko się okazało, że jazda w ciągłych podskokach na twardych i ciasnych ławkach wcale nie jest wygodniejsza.
Wnętrze chicken busa, fot. shutterstock.com
Z czasem przekonałam się, że tak wygląda komunikacja w całej Ameryce Środkowej i że jazda chicken busem potrafi uzależnić. Może to przez adrenalinę? W każdym razie odtąd nikomu nie dałam się namówić na inną formę transportu, nawet po tym, kiedy pewnego razu w drodze do Quetzaltenango całe życie przeleciało mi przed oczami, gdy kierowca wymijając inny autobus, pędził wprost na jadący z naprzeciwka pojazd, nie zamierzając odpuścić wyprzedzania. Zresztą podobne sytuacje zdarzały się nagminnie.
O to, by autobus, a szczególnie jego pasażerowie, dojechali do celu w całości, dbali zwykle uliczni pastorzy, wznoszący w autobusach modły o szczęśliwą podróż. Czasem w trakcie trzygodzinnej jazdy liczba kazań urastała do czterech, a nawet pięciu. Co rusz wsiadał kolejny duchowny, odmawiał modlitwy i opowiadał o tragicznych wypadkach na drodze, kończąc prośbą wznoszoną do Najwyższego o wybawienie z podobnej tragedii. Pomiędzy kazaniami przez autobus zwykle defilowali gęsiego uliczni sprzedawcy. Przeciskali się z gracją, niosąc cały swój dobytek w rękach, na głowie, na szyi – wszędzie, gdzie się tylko dało. Teraz też wskoczyło dwóch sprzedawców owoców z pokrojonymi i poporcjowanymi w woreczkach papajami, ananasami i truskawkami. Tuż za nimi wślizgnął się mężczyzna z tacą pełną tortilli, tacos i hamburgerów, a za nim szli, depcząc sobie po piętach, młodzieniec z kartonem napoi, starszy człowiek z workiem gum do żucia i ktoś z zestawem szamponów i mydeł. Można też było zaopatrzyć się w pakiet studencki złożony z trzech długopisów w różnych kolorach i plastikowej obwoluty na legitymację czy parę ciepłych skarpet, biustonosz albo zestaw kłódek.
Niespieszny środek transportu
Do chicken busa idealnie pasowało określenie: cyrk na kółkach. W tym cyrku główną rolę odgrywali cobradorzy (czyli poborcy opłat za przejazd, nazywani też ayudante, co w języku hiszpańskim oznacza po prostu pomocnika). To oni krzyczą: „¡Pana!, ¡Pana!, ¡Guate!, ¡Guate!, ¡Chichi!, ¡Chichi!”, używając skrótowych nazw miast Panajachel, Ciudad de Guatemala, Chichicastenango i informując w ten sposób pasażerów. Oni też zajmują się bagażami i pobierają opłatę za przejazd.
Chicken busy w Quetzaltenango w Gwatemali, fot. shuttterstock.com
Raz w ciągu godziny pokonaliśmy zaledwie cztery kilometry. Kierowca zatrzymywał się co sto metrów, żeby albo wysadzić jednego pasażera, albo kolejnego zabrać, potem porozmawiać z żoną i odebrać od niej ciepły obiad, a na koniec zajechać na kilkanaście minut do warsztatu samochodowego po jakąś część. Modliłam się w duchu, by nie była to część naszego autobusu. Okazało się, że jako jedyna osoba w pojeździe straciłam cierpliwość i się zdenerwowałam. Patrzyłam na współtowarzyszy niedoli zachowujących całkowity spokój. Zero irytacji, przebierania nogami czy bębnienia opuszkami palców. Nic. Ja nie tylko przebierałam nogami, stukałam palcami i znacząco spoglądałam a to na zegarek, a to na kierowcę, ale i wymyślałam mu pod nosem. Patrząc na niewzruszonych współpasażerów w pewnym momencie zrozumiałam, że zamiast irytować się i walczyć z rzeczywistością, powinnam ją po prostu zaakceptować. Powinnam zacząć myśleć tak jak oni, przestawić się na latynoski sposób życia, niespieszny, bo przecież kiedyś w końcu dojadę. Od razu zrobiło mi się lepiej. Mogłam wreszcie w pełni cieszyć się podróżą.
Artykuł jest fragmentem książki Anity Demianowicz "Końca świata nie było", która ukazała się nakładem wydawnictwa Bezdroża.