Ciekawostki ze świata

Drugie życie autobusów szkolnych w Gwatemali. Zobacz, czym podróżuje Ameryka Środkowa

Anita Demianowicz, 6.10.2016

Chicken busy na dworcu w Antigua Guatemala

fot.: Anita Demianowicz

Chicken busy na dworcu w Antigua Guatemala
Chicken busy przebyły długą drogę z USA. Zmieniła się też ich funkcja. Pozbawiono je prestiżowego zadania wożenia dzieci do szkół na amerykańskiej prowincji i zdegradowano do roli najzwyklejszego środka transportu publicznego w jednym z zapomnianych krajów Ameryki Środkowej.

– Szybko! Zajmuj miejsca! – krzyknął Mike, a ja wykonywałam jego polecenie, próbując przecisnąć się między tarasującą wejście przysadzistą kobietą a framugą drzwi autobusu, by wygrać wyścig o ostatnie wolne miejsca siedzące, a przy tym nie dać się zabić. Haniebnie jednak przegrałam.

Na początku miałam nawet opory przed przepychaniem się, ale jedno pchnięcie mnie łokciem pod żebro przez bezzębnego jegomościa w kowbojskim kapeluszu i ból stopy po nadepnięciu przez korpulentną kobietę, szybko mnie z nich wyleczyło. Nie mogłam pozwolić wypchnąć się z autobusu. Przyduszona ciałami krępych Gwatemalczyków i raz wciskana do wnętrza autobusu, a raz z niego wypychana, myślałam raczej o dżungli, a nie transporcie publicznym.

– Chwyć się mocno poręczy i nie puszczaj – poradził Mike, gdy już znaleźliśmy skrawek podłogi. Tylko na chwilę, bo raptem do następnego przystanku. – I nie zapominaj o balansowaniu całym ciałem na ugiętych nogach. – Instruował niczym na zajęciach WF-u, a nie przed zwykłą jazdą autobusem. Szybko okazało się jednak, że jazda chicken busami nie ma w sobie nic zwykłego. Nie wiem, kto wymyślił nazwę chicken bus , ale na pewno nie miejscowi, bo ci mówią po prostu camioneta (autobus). Na pomysł wpadli raczej turyści nieprzyzwyczajeni do żywego inwentarza przewożonego w pojazdach czy jazdy w ponad sto osób w kompletnym ścisku.

NA TEMAT:

Podróżowanie chicken busem

– Wiesz, dlaczego przestrzega się tu turystów przed podróżowaniem nimi i mówi się, że są niebezpieczne? - zapytał Mike.

– Żeby wydawać kasę w agencjach turystycznych na prywatne, pięć razy droższe busy?

– To też – zaśmiał się. – Przede wszystkim dlatego, że tak naprawdę nie wiadomo, jaki jest ich stan techniczny. U nas nie przeszłyby żadnej kontroli, ale po co je tam złomować, skoro można na nich zarobić, sprzedając je na przykład do Gwatemali?

Kierowca ostro przyciskał pedał gazu, a dziurawe asfaltowe i szutrowe drogi zmuszały pasażerów do podskakiwania niczym piłeczki pingpongowe. Bolały mnie dłonie i ramiona. Po pięciu miesiącach takich przejazdów będę miała porządne muskuły, pomyślałam. I to lepsze niż te rzeźbione na siłowni. W dodatku w cenie biletu. Mój ból ramion okazał się niczym w porównaniu do cierpienia Mike’a, który był za wysoki na autobus zaprojektowany z myślą o przewozie dzieci. Bolały go nie tylko nogi i ręce, ale i czubek łysej głowy, bo uderzał nią w strop pojazdu przy każdym wyboju na drodze, pokonywanym przez kierowcę w wyścigowym tempie. W końcu kilku pasażerów wysiadło, a nam udało się zająć miejsca siedzące. Niestety szybko się okazało, że jazda w ciągłych podskokach na twardych i ciasnych ławkach wcale nie jest wygodniejsza.

 Wnętrze chicken busa

Wnętrze chicken busa, fot. shutterstock.com

Z czasem przekonałam się, że tak wygląda komunikacja w całej Ameryce Środkowej i że jazda chicken busem potrafi uzależnić. Może to przez adrenalinę? W każdym razie odtąd nikomu nie dałam się namówić na inną formę transportu, nawet po tym, kiedy pewnego razu w drodze do Quetzaltenango całe życie przeleciało mi przed oczami, gdy kierowca wymijając inny autobus, pędził wprost na jadący z naprzeciwka pojazd, nie zamierzając odpuścić wyprzedzania. Zresztą podobne sytuacje zdarzały się nagminnie.

O to, by autobus, a szczególnie jego pasażerowie, dojechali do celu w całości, dbali zwykle uliczni pastorzy, wznoszący w autobusach modły o szczęśliwą podróż. Czasem w trakcie trzygodzinnej jazdy liczba kazań urastała do czterech, a nawet pięciu. Co rusz wsiadał kolejny duchowny, odmawiał modlitwy i opowiadał o tragicznych wypadkach na drodze, kończąc prośbą wznoszoną do Najwyższego o wybawienie z podobnej tragedii. Pomiędzy kazaniami przez autobus zwykle defilowali gęsiego uliczni sprzedawcy. Przeciskali się z gracją, niosąc cały swój dobytek w rękach, na głowie, na szyi – wszędzie, gdzie się tylko dało. Teraz też wskoczyło dwóch sprzedawców owoców z pokrojonymi i poporcjowanymi w woreczkach papajami, ananasami i truskawkami. Tuż za nimi wślizgnął się mężczyzna z tacą pełną tortilli, tacos i hamburgerów, a za nim szli, depcząc sobie po piętach, młodzieniec z kartonem napoi, starszy człowiek z workiem gum do żucia i ktoś z zestawem szamponów i mydeł. Można też było zaopatrzyć się w pakiet studencki złożony z trzech długopisów w różnych kolorach i plastikowej obwoluty na legitymację czy parę ciepłych skarpet, biustonosz albo zestaw kłódek. 

Niespieszny środek transportu

Do chicken busa idealnie pasowało określenie: cyrk na kółkach. W tym cyrku główną rolę odgrywali cobradorzy (czyli poborcy opłat za przejazd, nazywani też ayudante, co w języku hiszpańskim oznacza po prostu pomocnika). To oni krzyczą: „¡Pana!, ¡Pana!, ¡Guate!, ¡Guate!, ¡Chichi!, ¡Chichi!”, używając skrótowych nazw miast Panajachel, Ciudad de Guatemala, Chichicastenango i informując w ten sposób pasażerów. Oni też zajmują się bagażami i pobierają opłatę za przejazd.

Chicken busy w Quetzaltenango w Gwatemali

Chicken busy w Quetzaltenango w Gwatemali, fot. shuttterstock.com

Raz w ciągu godziny pokonaliśmy zaledwie cztery kilometry. Kierowca zatrzymywał się co sto metrów, żeby albo wysadzić jednego pasażera, albo kolejnego zabrać, potem porozmawiać z żoną i odebrać od niej ciepły obiad, a na koniec zajechać na kilkanaście minut do warsztatu samochodowego po jakąś część. Modliłam się w duchu, by nie była to część naszego autobusu. Okazało się, że jako jedyna osoba w pojeździe straciłam cierpliwość i się zdenerwowałam. Patrzyłam na współtowarzyszy niedoli zachowujących całkowity spokój. Zero irytacji, przebierania nogami czy bębnienia opuszkami palców. Nic. Ja nie tylko przebierałam nogami, stukałam palcami i znacząco spoglądałam a to na zegarek, a to na kierowcę, ale i wymyślałam mu pod nosem. Patrząc na niewzruszonych współpasażerów w pewnym momencie zrozumiałam, że zamiast irytować się i walczyć z rzeczywistością, powinnam ją po prostu zaakceptować. Powinnam zacząć myśleć tak jak oni, przestawić się na latynoski sposób życia, niespieszny, bo przecież kiedyś w końcu dojadę. Od razu zrobiło mi się lepiej. Mogłam wreszcie w pełni cieszyć się podróżą.

Artykuł jest fragmentem książki Anity Demianowicz "Końca świata nie było", która ukazała się nakładem wydawnictwa Bezdroża.

Końca świata nie było

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.