Od razu zastrzegam, że żadnych wynalazków typu soki z dżdżownic nie piłam, ponoć można tego spróbować w cywilizowanej Kalifornii, jeżeli chcemy ekscytować się organicznymi produktami. Raz, z ciekawości, odważyłam się poprosić o kieliszek jeszcze ciepłej krwi z rozprutego przy mnie węża (koszmarne, żal mi tego węża było bardzo), ale Tajwańczycy, bo to u nich było, dali mi do zrozumienia, że ze względu na swoje działanie jako afrodyzjak jest to ciecz zarezerwowana tylko dla mężczyzn. A co do węży, tylko takich utopionych w butelkach z alkoholem, ostrzegam, że to pamiątka objęta w Europie zakazem przywozu, za próby jej przemycenia grożą dotkliwe kary.
NA TEMAT:
Wężówka, ryżówka
Z alkoholi zamiast wężówki lepiej zafundować sobie coś mniej kontrowersyjnego, a również oryginalnego. W Azji standardem są wódki z ryżu czy z prosa, jak słynna japońska sake, choć ja w Kraju Kwitnącej Wiśni jestem fanką wina śliwkowego, podawanego z kostkami lodu. „Wino” w wielu krajach jest umowne, bo trudno wyczuć, co jest rzeczywiście winem, a co piwem lub bimbrem. Nie wnikając w szczegóły, zdarzało mi się pić wino z granatów (w Armenii), wino z papai (w Tanzanii, choć chyba importowane), wino z truskawek (w Birmie) czy przypominające z wyglądu błoto wino z bananów (w Rwandzie).
Cava
A właśnie, co do błota… Najbardziej kojarzyła się mi z nim kava. Wbrew skojarzeniom nie chodzi o żadną latte czy cappuccino, ale o ceremonialny napój przyrządzany na Fidżi. Robi się go ze sproszkowanych korzeni lokalnej rośliny, które, wyciskane przez szmatkę w specjalnej misce, dają ciecz o lekko halucynogennym działaniu. Pije się ją ze skorupki kokosa służącej jako miseczka. Przy czym, kiedy nam ktoś coś takiego podaje, trzeba klasnąć, a jak ten przechodni puchar oddajemy kolejnej osobie, klaszcze się trzy razy. Ale jest też inna cava – wymową od poprzedniej się nie różniąca, za to pisownią – owszem. Mowa o cavie z hiszpańskiej Katalonii, a raczej o rodzaju musującego wina.
Jeżeli chodzi o prawdziwą kawę, to do moich ulubionych należy podawana w krajach arabskich, np. w Emiratach, z dodatkiem kardamonu oraz wietnamska „kawa po sajgońsku” – specjalnie filtrowana, z dodatkiem skondensowanego mleka, podawana na zimno. Albo kawa z Turcji – nie tyle turecka (bo w rzeczywistości importowana), tylko parzona „po turecku” – w specjalnym tygielku, w którym kawę zalewa się zimną wodą i doprowadza do spienienia się.
Lokalnie
W przypadku napojów zawsze staram się wspierać lokalną produkcję. Jestem fanką świeżo wyciskanych soków. W Birmie odkryłam sok z doprawianego na słodko awokado, a w Ekwadorze – z pomidorów… drzewnych (polska nazwa: cyfomandra, tamtejsza: tamarillo).
Nie przepadam za napojami w puszkach, ale na wyjazdach piję coca-colę, bo jest „higienicznie pewna”, a w razie problemów żołądkowych może trochę pomóc.
Lokalne „wynalazki” też są godne uwagi. W Peru odpowiedzią na produkt amerykańskiego koncernu jest Inca Cola (bardzo słodka o smaku rozpuszczonych landrynek), ewentualnie chicha morada – także słodka, z fioletowej kukurydzy. Z kolei na Słowacji rozpowszechniona jest Kofola, w Szkocji Irn-Bru – gazowany „inny narodowy napój Szkocji” (drugi po whisky). W Szwajcarii zaskakuje Rivella, produkowana z… serwatki. Albo turecki ayran – rozwodniony, odpowiednio doprawiony jogurt czy serwowane w Indiach lassi (też jogurtowe, w wersji na słodko, z owocami, lub na słono).
Herbata
Pijam ją wszędzie, gdzie jestem, w lokalnych wersjach. W krajach arabskich króluje miętowa, hojnie słodzona, na Dalekim Wschodzie – biała i zielona, w Argentynie wypada spróbować słynnej yerba mate, a z kolei w Peru nie ma jak mate de coca, czyli herbatka z liści koki, którą poleca się zwłaszcza przy problemach z wysokością. Tybetańska herbata ze słonym masłem nie za bardzo mi smakuje, za to jestem fanką herbaty tureckiej (uprawianej w tym kraju na wybrzeżu Morza Czarnego), podawanej w filiżankach w kształcie kwiatu tulipana, zawsze jako świeży, mocny napar.
Najlepszą herbatą, jaką piłam, była jednak ta, którą poczęstował mnie kolega po moim zejściu z Aconcaguy, najwyższego szczytu Ameryki Południowej (6960 m). Wracałam z ataku szczytowego, było mi zimno, bolało mnie kolano i byłam wykończona. Kiedy otworzyłam namiot, z jego czeluści spojrzał na mnie szczerze cieszący się z mojego powrotu kumpel. – Martwiłem się o ciebie. Masz, rozgrzej się, zrobiłem ci herbatę – powiedział. Wzięłam kubek w zmarznięte ręce, zanurzyłam w herbacie spierzchnięte usta. Jej smak był dla mnie najlepszy na świecie, bo dawał mi ciepło i poczucie bezpieczeństwa.