Przed wyjazdem do Tyrolu przez parę dni śledzę prognozy pogody. Sytuacja wygląda nieciekawie. Wszędzie pojawiają się ostrzeżenia o silnych opadach śniegu, który blokuje drogi i odcina od świata całe wioski. Przez chwilę wyjazd stoi pod znakiem zapytania. Kiedy jednak w końcu docieram na miejsce, okazuje się, że obraz klęski był znacznie wyolbrzymiony. Faktycznie – jest kompletnie biało, ale wręcz sielankowo. Na polach spod śniegu nieśmiało wyglądają czubki tyczek do suszenia siana. Dachy przykrywają metrowe czapy, spod nich zwisają grube jak gałęzie sople. Jest słonecznie i rześko. Po katastrofie nie ma ani śladu. – To media. One wszystko rozdmuchują – podchwytuje temat recepcjonistka, kiedy dzielę się moimi obawami w hotelu w Seefeld. – Dla nas to normalka. Żyjemy w górach. Co roku zasypuje nas tak samo i co roku jest sensacja. Nie ma się czego bać. Zresztą jeżeli nie lubisz śniegu, to miejsce nie dla ciebie – zaznacza. Dla północnego Tyrolu biała zima jest najlepszą wizytówką.
NA TEMAT:
Miejscowi podkreślają, że nie ma nic wspólnego nawet z tą z Tyrolu Południowego (do I wojny światowej obie części stanowiły jeden region należący do Austro-Węgier). Jest w tym sporo prawdy. Włoska strona Alp słynie z większej liczby słonecznych dni; austriacka – z mroźniejszych zim, a co za tym idzie, dłuższego sezonu narciarskiego i lepszych warunków śniegowych. Kilkadziesiąt przekraczających 3000 m n.p.m. szczytów nie dość, że zatrzymuje płynące z Arktyki mroźne powietrze, to jeszcze stanowi naturalną barierę dla ciepłych podmuchów znad Morza Śródziemnego. Dla tych, którzy naprawdę kochają chłód – jak znalazł. – Według statystyk turyści wybierają miejsce na zimowe wakacje na podstawie długości nartostrad – opowiada Bernadette z centrum informacji turystycznej w Seefeld. – Nieważne, że potem wykorzystują zaledwie kawałek. Dla nas to niestety spore utrapienie – śmieje się, rozkładając dużą mapę. Region Seefeld ma 37 km tras w trzech kurortach. W porównaniu z innymi alpejskimi miejscowościami to niewiele. – Mamy dookoła sporą konkurencję i dobrze o tym wiemy. Dlatego staramy się zagrać czymś więcej – wyjaśnia przewodniczka. Choć Seefeld najbardziej znane jest jako scena zimowych olimpiad (igrzyska współorganizowało z Innsbruckiem w 1964 i 1976 r., a w 2012 r. gościła tu również Zimowa Olimpiada Młodzieży), dziś promuje się głównie pięknem górskich scenerii. Wielu turystów przyjeżdża tu wyłącznie, żeby… chodzić! Seefeld i okoliczne wioski leżą na rozległym płaskowyżu. Większość wypraw nie wymaga wspinania się na stromizny, a i tak atrakcyjne widoki na trzy łączące się alpejskie masywy są gwarantowane. Co zimę przygotowuje się tu ponad 80 km szlaków do pieszych wędrówek. Nic dziwnego – akurat łażenie po górach Austriacy mają we krwi.
Daj się prowadzić
Turystyka jest dziś głównym kołem zamachowym całego regionu. W Alpach jej rozkwit umożliwił dynamiczny rozwój kolei w XIX w. Nowe połączenia napędzały budowę hoteli i uzdrowisk w niedostępnych dotąd miejscach. Zresztą to właśnie cesarskiemu Ministerstwu Kolejnictwa powierzano dawniej rozbudzanie zainteresowania górami. W całych Alpach szaleństwo pieszych wypraw wyprzedziło narciarską gorączkę niemal o wiek. Do Tyrolu dotarły prawie równocześnie na początku XX stulecia i przez lata sezon letni i zimowy konkurowały ze sobą na równi. Szala przechyliła się dopiero w latach 90. XX w., które wyraźnie pokazały,że w Tyrolu goście szukają przede wszystkim śniegu.
Zimowe atrakcje nie zawsze muszą kojarzyć się jednak ze sportem. Koło Seefeld działa farma alpak, której podopieczne można zabrać na przechadzkę. – Przygotujcie się na bardzo relaksujące tempo – uprzedza gospodarz Florian, po kolei wyprowadzając zwierzęta na dwór. – Standardowa prędkość alpaki to jakieś 2 km/h. Szybciej nie pójdą, choćbyście je poganiali czy ciągnęli za kantarek. Ale przywykniecie. O to w tym właśnie chodzi. Przed stajnią gotowe do wymarszu alpaki formują szereg. W stadzie panuje hierarchia. Prowadzi najsilniejszy samiec, nadaje rytm grupie i dba o jej bezpieczeństwo. Choć trasę wokół małego lasu alpaki znają na pamięć, i tak poruszają się z ogromną ostrożnością i skupieniem, którego zwykle brakuje turystom. – Czujności moglibyśmy się od nich uczyć – przekonuje gospodarz. Istotnie, zwierzęta pierwsze dostrzegają kołującego nad lasem drapieżnika; odkręcają szyje w stronę szemrzącego przy drodze strumyka, na długo zanim pojawi się w zasięgu wzroku; ich uwadze nie umyka żadna spadająca szyszka czy kołysząca się gałązka. – Uważności zdecydowanie nam dziś brakuje – Florian w spacerach ze zwierzętami upatruje właściwości terapeutycznych. – Ludzie chętnie przyjeżdżają w góry, ale potem zajęci robieniem zdjęć czy przesiadywaniem w après-ski barach nie dostrzegają ich prawdziwego piękna. Zwierzęta – nawet udomowione – mają z naturą dużo bliższy kontakt. Zdaniem Floriana, żeby odbudować relacje z przyrodą, wystarczy pozwolić się prowadzić. Jeśli oddamy im stery, alpaki same zwrócą naszą uwagę na to, co ważne. Oczywiście póki zza ostatniego zakrętu nie wywęszą przerzucanego w stodole siana. – Wtedy potrafią konkretnie przyspieszyć – śmieje się Florian. – W tym akurat są bardzo podobne do nas.
Spektakl poranka
Ostatnią wycieczkę rezerwuję w centrum informacji turystycznej w miasteczku Kufstein, do którego przyjeżdżamy zwiedzić średniowieczną twierdzę – jeden z najważniejszych zabytków Tyrolu. „Wschód słońca w dolinie Kaisertal” brzmi bardzo kusząco, szczególnie że tego samego dnia będziemy musieli złapać w Innsbrucku powrotny samolot. Trekking rusza o 5.30. Pora ani temperatura nie sprzyjają rozmowom. Chętni odpalają pochodnie, ale żeby iść, wystarczy odbite od śniegu światło księżyca. Jest zupełnie cicho. Nad górami nie wieje nawet wiatr. Dolina Kaisertal mimo naprawdę przepięknych widoków wciąż nie jest popularna. Najdłużej ze wszystkich opierała się otwarciu połączenia drogowego. Do 2008 r. można było dostać się tu wyłącznie pieszo, a pojazdy rolników spuszczano helikopterami. Dziś pierwszy odcinek wycieczki biegnie nowoczesnym tunelem. Za nim w głąb doliny prowadzi wąska linia asfaltu. Dalej jednak wszystko wygląda po staremu. Przy drodze zamarznięty wodospad, nieopodal niewielka górska kaplica, która w połączeniu z linią posępnych grani tworzy romantyczny pejzaż.
Fot. Artur Kot
Świt przychodzi szybko. Promienie słońca zaplątują się w odległe, ośnieżone szczyty, podpalając je brzoskwiniowym światłem poranka. Krótki spektakl oglądamy w milczeniu, stojąc po kolana w śniegu. Za chwilę jasność wypełni dolinę i cały świat obudzi się do życia. Próbuję rozruszać przemarznięte palce. Powoli do głosu dochodzą głód i zmęczenie. Na szczęście na końcu drogi wypatruję dach drewnianej chaty. Ulatujący z komina dym oznacza, że właśnie rozpoczęto podawanie śniadania.
***
Tekst Artura Kota pochodzi z grudniowego wydania magazynu „Podróże”.