Grossglockner
Ciszę przerywa ostry gwizd. Na ścieżce, kilkadziesiąt metrów przede mną, nieruchomo stoi zwierzątko. Czarne jak węgielki oczy bacznie się we mnie wpatrują. Ogon nerwowo uderza o ziemię. Jeszcze kilka moich kroków i zaczyna się iście komiksowa ucieczka – świstak szybko przebiera łapkami, tłuste boki trzęsą się przy każdym podskoku. Widać, że zdążył się już przygotować przed nadchodzącą zimą.
Idę dalej wąską ścieżką, trawersującą potężne zbocze. Głęboko w dolinie, kilkaset metrów poniżej, szumi potok. Spod nóg jak z procy strzelają pasikoniki. Niektóre zielone, niektóre... różowe. Z oddali dobiega mnie brzdąkanie dzwonków. Prawie jak w reklamie Milki, ale czuję dzikość tych gór, niepoddających się ręce człowieka. Jest w nich nutka nowozelandzkiej łagodności, jest trochę swojskości z Tatr, ale wciąż ich ogrom budzi we mnie respekt. Choć świeci słońce, każdy ostrzejszy podmuch wiatru przypomina, że w kilka minut sielanka może przerodzić się w survival. Jestem w Wysokich Taurach – najwyższej części Alp austriackich. Na szczęście poza ścigającą mnie owcą, donośnym beczeniem dopominającą się dojenia, bez przygód docieram do Salmhütte (2644 m), do jednego z najstarszych alpejskich schronisk, zbudowanego w 1799 r.
Jeszcze rano byłam w Warszawie, by po przesiadce w Wiedniu wylądować w Klagenfurcie, samochodem pokonać 160 km do Glocknerhaus, a stamtąd z plecakiem przemaszerować kolejnych 7 km i znaleźć się tutaj, w samym sercu gór. Schronisko od lat prowadzi Helga Pratl. Pełna energii, krząta się między kuchnią a jadalnią, w której siedzi kilkunastu wygłodniałych mężczyzn i ja. Przede mną stoi dymiący talerz pomidorowej. Gorąco mi od zupy i na myśl o jutrzejszym dniu. Czeka mnie przepiękna wspinaczka na najwyższy szczyt Austrii – Grossglockner. Byłam tu pięć lat temu, z podobnym planem – tyle że zimą. Zamiast krótkiego rękawka była puchowa kurtka, na rzęsach zamarzały kryształki lodu, a na ostatnim odcinku wiało tak mocno, że wystraszyłam się i zrezygnowałam kilkadziesiąt metrów od szczytu.
W Salmhütte poznaję Martina, mojego przewodnika. Zasiada przede mną z uśmiechem dziecka, splatając potężne dłonie. Cichy i skromny, choć najbardziej doświadczony w regionie. Już wiem, że nie mogłam trafić lepiej. Wstajemy o czwartej nad ranem. Szybkie śniadanie, zakładamy uprząż, na głowę czołówki i ruszamy, kiedy jeszcze jest ciemno. Martin nadaje szybkie tempo. Po jakiejś godzinie niebo różowieje, przełamując poranne szarości. Kiedy okoliczne szczyty są pomarańczowe od słońca, my docieramy do najtrudniejszego fragmentu – skalnego urwiska, opieczętowanego żelaznymi kotwami, ułatwiającymi wspinaczkę. Nie jest trudno, wchodzi się niemal jak po drabinie, ale i tak ledwo nadążam za Martinem. Pot dosłownie zalewa mi oczy. 800 metrów przewyższenia pokonujemy w trzy godziny. Zatrzymujemy się na odpoczynek w Erzherzog-Hütte (3451 m). Potem przecinamy stromy kawałek lodowca. Kiedy docieramy do kopuły szczytowej, znowu jest trochę wspinania. Przepaście po obu stronach wąskiej, poszarpanej grani sięgają niemal kilometra. Jestem oczywiście asekurowana liną, więc mogę w pełni nacieszyć się tym „orlim gniazdem”. Mija półtorej godziny i stajemy na szczycie. Jest pięknie. I wesoło. Grupa Austriaków wyjmuje sznaps i wznosi toast skoczną piosenką. Jedna z kobiet zdejmuje górskie okrycie i pozuje w... tradycyjnym tyrolskim stroju. Słyszę też polską mowę – to trzech Polaków, którzy weszli trudniejszą drogą, granią Stüdlgrat. Próbuję nasycić oczy widokami. Pod nami rozciąga się morze chmur, z którego wystają niezliczone wierzchołki gór. Długo się w nie wpatruję – staram się zatrzymać ten obraz w pamięci.
NA TEMAT:
Millstätter Alpe – Baumgartnerhöhe
Szlak Alpe-Adria, którego fragmenty chcę poznać podczas wyjazdu, nie obejmuje samego Grossglocknera; zaczyna się u stóp lodowca Pasterze, spływającego potężnym jęzorem spod szczytu. 43 odcinki prowadzą przez trzy kraje szlakiem wody – skutej w lód w wysokich górach Austrii, płynącej rwącym nurtem przez Alpy Julijskie w Słowenii, by zakończyć swój bieg w lazurowej toni Adriatyku. Łącznie to ok. 750 km, a odcinki liczą średnio po 20 km. Przyznam, że jest intensywnie. Przejechałam spod Grossglocknera do Seeboden, by stamtąd ponownie ruszyć z plecakiem w góry. Tym razem to łagodne, częściowo zalesione wzgórza wznoszące się nad jeziorem Millstätter. Szlak jest dobrze oznaczony, choć i tak kilka razy waham się, gdy prowadzi mnie przez przedzielone płotem pastwiska pełne krów. Pod wieczór docieram do pensjonatu Alexanderhütte, prowadzonego przez rodzinę Glabischnigów. Najpierw wita mnie merdający całym ciałem labrador, po czym na spotkanie wychodzi gospodarz. Razem z żoną jeszcze kilka lat temu pracowali w dużej firmie, by w końcu osiąść tutaj razem z córkami i codziennie zasypiać z bajecznym widokiem na jezioro otoczone przymglonymi pasmami gór. Takie też byłozałożenie twórców szlaku Alpe-Adria – by wiódł przez najpiękniejsze, a zarazem różnorodne krajobrazy, by przybliżał trzy regiony o wspólnej historii i łączył je ponad granicami. Kiedy kładę się spać, pod oknem chrumka stado różowiutkich świń. Śniadanie jem przy drewnianym stole na zewnątrz, patrząc na mgły poniżej. Tym razem sielanka w pełni. Skończyła się surowość wysokich Alp – dziś będę maszerować przez połoniny niczym w Bieszczadach, odcinkiem nr 13 o nazwie Sentiero d’Amore. Ścieżka Miłości liczy 21 km i pod koniec dnia staje się dla mnie „Ścieżką Zdrowia”, ale póki mam jeszcze siły nieść plecak i zauważać coś poza nim, zbieram kilka okrągłych kamyków, jakich tysiące leżą pod stopami. To granaty – kamienie miłości. Z zewnątrz niepozorne, szare kulki, ale gdy je oszlifować, wyłania się rubinowy, połyskujący w środku klejnot. Kiedyś przypisywano im uzdrawiającą moc, ale zarazem uważano za zdradliwe – w środku miał się tlić ogień.
Całą relację z wyprawy szlakiem Alpe-Adria przeczytasz |