Leciałem. Leciałem złotym samolotem. Zanim jednak opowiem, jak to jest lecieć złotym samolotem, muszę wtrącić kilka słów o lataniu w ogóle. Należę do pokolenia, które zdążyło najeździć się palcem po mapie. Kiedy byłem mały, Ludowa Polska to było jedna, a szeroki świat to zupełnie inna sprawa. Trudno przekraczalne granice PRL-u wydawały mi się murem. W kraju możliwe były w najlepszym razie wyjazdy. Podniecające słowo podróż rezerwowałem dla podróży zagranicznych, najlepiej lotniczych. Dlatego nigdy nie znudzi mi się latanie samolotem. Lotnisko nigdy nie będzie dla mnie miejscem, w którym sprzedaje się drogą kawę i kupuje tanie perfumy; w moich oczach pozostanie bramą do innego świata. Szum w uszach przy starcie i żołądkowe sensacje przy turbulencjach zawsze będą szumem wyzwolenia i paroksyzmami swobody. Dlatego w moim pojęciu Paweł Althamer trafił w sedno. Nie będę przedstawiał Althamera wybitnego artysty, którego wszyscy znają - a kto nie zna, może sobie wygooglować. Na potrzeby tej historii wystarczy powiedzieć, że 4 czerwca Althamer zmienił lot na trasie Warszawa - Bruksela w podróż kosmiczną. Zrobił z turystycznej wycieczki 150 Polaków do stolicy Europy "Wspólną sprawę" drużyny astronautów, złotych pasażerów lecących złotym samolotem. Nasza podróż zaczęła się o 5 rano na pętli autobusowej Bródno-Podgrodzie. Obok stoi blok przy Krasnobrodzkiej 13, mrówkowiec z wielkiej płyty, w którym mieszka Althamer. W tym bloku żyje większość uczestników wyprawy. To była osiedlowa impreza. Oto pewnego ranka cały blok spotka się na pętli, by za chwilę wyruszyć w rejs złotym samolotem. Jako jeden z niewielu nie jestem z Bródna; w tym sąsiedzkim przedsięwzięciu znalazłem się na doczepkę, jako część medialnego ogona. Ale na pętli autobusowej nie ma to już znaczenia; wszyscy mamy na sobie elastyczne, połyskliwe, jednoczęściowe skafandry ze złotej tkaniny. Odebraliśmy je poprzedniego dnia. Wyglądamy trochę jak złociste teletubusie. Bladym świtem na blokowisku czujemy się jak kosmici. Nawet niemowlęta są ubrane w złote śpioszki, bo niektórzy lecą całymi rodzinami. Na piersi każdy ma przezroczystą kieszonkę na dowód osobisty. Na ramieniu wszyscy noszą emblemat wyprawy: wizerunek bloku przy Krasnobrodzkiej i napis "Wspólna sprawa". Taki sam emblemat ma na ogonie złoty Boeing 737, który oczekuje na Okęciu. Ta podróż będzie niezwykła, ponieważ nie zrobimy nic niezwykłego. Odprawiamy się na lotnisku, czekamy w gejcie, w samolocie jemy lotowskie kanapki i podpisujemy cyrograf, że będziemy grzeczni i że się nie poupijamy. W Brukseli wykonujemy kanoniczną trasę turystyczną, poruszając się autokarami - jak każda porządna wycieczka. Oglądamy Atomium, lokalne kuriozum, model atomu z żelaza w skali drapacza chmur, które mieści kawiarnię w elektronie. Maszerujemy pod Komisję Europejską i parlament, bo eurobiurokracja także stała się turystyczną atrakcją. Piknikujemy w Parku Królewskim i odwiedzamy Grand Place zachwalany przez Belgów jako najpiękniejszy plac w Europie.
Powiadają, że nie wszystko złoto, co się świeci, ale jest wręcz przeciwnie. Złoty samolot, który nas tu przywiózł, złote kombinezony, które mamy na sobie, odbijają światło i zakrzywiają rzeczywistość. Zwykli ludzie, którymi jesteśmy, stają się niezwykli, banalna wycieczka jest kosmiczną eskapadą. Rzeczywiście jest "Wspólną sprawą". Ta sprawa ma wymiar polityczny. Data jest oczywiście nieobojętna. W Polsce trwają swary na temat 4 czerwca: kto obalił komunizm i czy obalił go, jak należy, czy w 20. rocznicę pierwszych po wojnie wolnych wyborów w całej środkowej Europie należy świętować, czy raczej lamentować i rwać włosy z głowy. My jesteśmy żywym symbolem pozytywnej wibracji, kawałkiem karnawału - grupą 150 złotych Polaków, którzy powrócili do Europy z dalekiej, kosmicznej podróży na planetę za żelazną kurtyną. Mamy nawet medale upamiętniające pięć lat członkostwa Polski w Unii Europejskiej; rozdajemy je przypadkowym przechodniom na ulicach Brukseli. Paweł Althamer mówi, że jego akcja jest między innymi pytaniem o naszą "Wspólną sprawę". Jaką wspólną misję możemy mieć jako społeczeństwo, sąsiedzi z bloku, pasażerowie jednego samolotu? W Brukseli tą misją staje się manifestacja radości z tego, że latamy za granicę na dowód osobisty, że dwadzieścia lat temu zdarzyło się coś pozytywnego. Był to krok w stronę wolności, również wolności podróżowania. Upolitycznienie? Czemu nie, w polityce niczego tak nie brakuje jak odrobiny wyobraźni. Poza tym rocznicowe okoliczności pomogły przemalować rejsowego boeinga na złoto i wygenerować środki niezbędne do sfinansowania całego przedsięwzięcia. Polityka nie jest jednak najważniejsza. Paweł Althamer jest artystą i nasza podróż była dziełem sztuki - rzeźbą społeczną wymodelowaną w materii rzeczywistości. Przygoda, w której uczestniczyła 150-osobowa grupa przydarzyła się nie tylko nam, którzy nosiliśmy skafandry "Wspólnej sprawy". Złoty pochód idący po boardingpassy na lotnisku, przechodzący przez jezdnię w Brukseli czy mieszający się tłumem urzędników Komisji Europejskiej był dla tysięcy zaskoczonych świadków klinem wbitym w codzienność. Bruksela była w gruncie rzeczy celem pośrednim. Althamer zabrał nas w podróż znacznie bliższą, do krainy niesamowitości leżącej tuż pod powierzchnią rutyny. Nie chodzi nawet o sztukę, tylko o to, aby lecąc samolotem, czuć się jak astronauta w złotym statku powietrznym i zachować ten odmienny stan świadomości na długo po lądowaniu - nawet jeśli samolot nie jest złoty, a zamiast błyszczącego skafandra ma się na sobie cywilne ubranie.