Czechy - jak zostać królem
Jak wybieramy króla? W gospodzie, gdzie by indziej! – śmieje się Stanislav. Bierze łyk rieslinga, ociera usta. – Gospoda jest sercem każdej morawskiej wsi. Tam się zbieramy z chłopakami, radzimy, dyskutujemy. Jak wybierzemy kandydata, idziemy do jego rodziców prosić o pozwolenie. Jasne, on sam musi chcieć, ale przecież to jeszcze dzieciak. Dopiero jak się matka i ojciec zgodzą, sprawa jest przyklepana – opowiada, jakby brał w tym udział wczoraj. A przecież zeszło ze 35 lat, odkąd jechał z kolegami w królewskim orszaku. – Raz w życiu masz taką szansę, tylko osiemnastolatkowie mogą jechać. To przeżycie pokoleniowe – kiwa głową, a ze ścian winnej piwniczki niemo przytakują mu członkowie monarszych świt z 1984, 1997, 2005; na zdjęciach na zawsze młodzi, choć z roku na rok bledsi. – To więź na całe życie, do dziś trzymam sztamę z kolegami z drużyny. Nie mieszkam już w Vlčnovie, ale regularnie się spotykamy – Stanislav wstaje od stołu, podchodzi do otwartych drzwi chałupki, spogląda na gęstniejące nad polami mgły. – Jest też taki zwyczaj, że jak któryś umrze, inni niosą jego trumnę do grobu. Razem trzeba kolegę pożegnać – jego głos brzmi teraz całkiem poważnie. Ale nie czas myśleć o śmierci. Jest sobota, majowy wieczór. Z pół wsi zeszło się do winnic i sadów na wzgórzu. Wzięli skrzypce i cymbały, z piwniczek wyciągnęli butelki, rozpalili ogień. Cieszą się wiosną, pieśnią, tradycją. Jutro rano przez Vlčnov ruszy Jazda Królów.
NA TEMAT:
Konik siwy, róża biała
– Najpierw nasuwasz krepinę na ołówek, o tak. Spróbuj! – pani Kučerova podaje mi bibułkę. – Ale pilnuj, żeby się równo marszczyła! No, może być. Teraz zwijasz, tylko delikatnie, żeby ci ten kwiat pękaty wyszedł. I obwiąż mocno, ale uważaj, nie zgnieć! A teraz dobierz trzy kokardki. Nie, gdzie różowa do błękitnego, przecież to nie pasuje – wzdycha i zabiera mi kwiatek. – Żółtą daj, białą i czerwoną – komenderuje, a ja nie próbuję dyskutować. Pani Kučerova zrobiła takich różyczek tysiące. – Na jednego konia trzeba dwieście sztuk. I sześć większych, w kolorach czeskiej flagi – wylicza. Dziś aż tylu przygotować nie musi. Pokazowo robi kwiatki, przyucza chętnych, bo się ludzi sporo do Vlčnova zjechało: z okolicznych wsi, z Brna, Pragi, nawet z zagranicy. Jest jarmark, rzemieślnicy, zespoły ludowe i orkiestry dęte. Wszystko z okazji Jazdy Królów. – Uroczysty konny przejazd legrutów, czyli osiemnastoletnich chłopaków, to jedyny zachowany do dziś rytuał przejścia w Czechach. A może i w całej Europie. Wiemy na pewno, że odbywa się co roku od stu lat, a pewnie znacznie dłużej, przynajmniej od początku XIX w. – Jan Pijáček, wieloletni starosta wsi, zbadał sprawę gruntownie. Stał na czele grupy, która sześć lat przygotowywała dokumentację do wniosku o wpisanie orszaku na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO. – Pamiętam, jak dostałem SMS. Aż z Bali, tam w 2011 r. odbywał się kongres. Grudzień, pierwsza niedziela adwentu. Symboliczne, co? Słowo „adwent” oznacza przyjście i akurat tego dnia przyszła do nas dobra nowina – uśmiecha się. Co zrobił, gdy ją przeczytał? – Ucieszyłem się, to jasne. A potem poszedłem na cmentarz podziękować przodkom. Im to zawdzięczamy.
Najpierw, z samego rana, król, legruci – w tym roku dziewięciu – i družice, ich partnerki, idą na mszę do kościoła pod lipami. Potem do urzędu poprosić o pozwolenie na przejazd orszaku. Wysłuchują mowy starosty, czekając na tradycyjne: „Tegoroczna Jazda Królów jest wasza!”. I rozchodzą się, każdy do siebie, szykować rumaki.
***
Cały tekst Bartka Kaftana przeczytasz w kwietniowym wydaniu magazynu „Podróże”.