Znojmo
Jadę zobaczyć miejskie podziemia. Mowa o historycznym Znojmie, którego początki sięgają jeszcze X wieku, a wspomniane podziemia rozmiarami dorównują jaskini Punkevní – ich długość sięga niemal 30 kilometrów. Zaczęto je budować w głębokim średniowieczu; dziś rozciągają się pod większością domów i ulic starówki.
Pierwszy poziom służył do tego, do czego zazwyczaj służą piwnice – czyli do przechowywania żywności i oczywiście wina. Jednak wraz z coraz częstszymi najazdami na miasto, mieszczanie budowali kolejne poziomy; drugi, trzeci, a nawet czwarty. Największe piwnice wydrążyli przezorni mnisi pod klasztorem Louka. Dziś leżakuje tam około... miliona butelek znojemskiego trunku.
Co najlepsze, kiedy odkryto podziemny świat, okazało się, że w przeszłości kupcy ufali sobie znacznie bardziej niż współcześni handlowcy – pomiędzy poszczególnymi piwnicami nie znaleziono krat ani murów. Dziś na spacer po podziemiach udają się i rodziny z dziećmi i spragnieni wrażeń – najtrudniejszą z tras pokonuje się w kaskach z czołówkami i w odzieży ochronnej, miejscami idąc na czworaka lub brodząc w wodzie.
Winobranie w Znojmie
Na co dzień w Znojmie czas płynie leniwie (choć turystów nigdy nie brak), ale jeśli przyjedziemy we wrześniu, na słynne znojemskie winobranie, możemy nie poznać miasteczka.
W świętowaniu co roku biorą udział tysiące ludzi. Ulicami Znojma maszeruje historyczny korowód. Przewodzi mu król Jan Luksemburski wraz z małżonką Elżbietą – oboje dosiadają pięknych rumaków, a za nimi ciągnie kilkaset kolorowych postaci w średniowiecznych strojach. Od błaznów aż po piękne damy dworu. Na klasztornym dziedzińcu rycerze toczą walki, na ulicach pełno jest straganów z wyrobami dawnego rzemiosła. Płoną pochodnie, a przed główną trybuną nieuczciwym winiarzom wymierzana jest kara – wsadzeni do wielkich koszy, będą... podtapiani w wodzie.
Fot. Shutterstock.com
Nieodłączną częścią każdego winobrania są oczywiście degustacje. Jednak w Znojmie podczas tego święta główną rolę odgrywa nie wino, a burczak [burčák], czyli częściowo sfermentowany moszcz z winogron. Nie należy mylić go z młodym winem – to specjalność regionu, która poza Morawami popularna jest właściwie tylko na Słowacji i w Austrii.
Z burczakiem trzeba uważać; choć nie chodzi tu o smak, który dla jednych jest wyborny, a u innych wywołuje skrzywienie na twarzy, ale raczej o... procenty i drożdże. Niby zawiera około 5% alkoholu, niewiele więcej niż piwo, ale cały czas zachodzi w nim proces fermentacji – nawet wtedy, kiedy jest już w żołądku. Jeśli niewinnie popijamy sobie burczak przez parę godzin, w tym czasie stężenie alkoholu w nim rośnie i nasza głowa może za burczakiem „nie nadążyć”. Lepiej więc między bajki włożyć ludowe zalecenia – według których, by nie chorować, trzeba go wypić tyle, ile jest krwi w ciele – i zamiast kilku litrów, wychylić nie więcej niż kilka szklaneczek.
Pálava
Z nieba leje się żar. Krajobraz co chwila się zmienia. Raz przypomina Toskanię, potem zielono-skaliste przedpole Tatr, z którego z kolei wjeżdżam w sielankę jak na Mazowszu. Po obu stronach ciągną się pola z łanami zbóż, przetykane żółtymi plamami rzepaku lub dorodnych słoneczników.
Za chwilę znowu inny świat. Droga przecina wielki Zalew Nowomłyński – tak duży, że aż nazywany przez miejscowych Morzem Morawskim. Oczywiście można tu pływać, opalać się i uprawiać liczne sporty wodne – ale na pierwszy rzut oka wrażenie jest zupełnie inne. Widzę chybotliwą łódeczkę z wędkarzem, cicho dryfującą pośrodku jeziora. Za nią z wody wyrastają nagie konary drzewa, na których gęsto, jeden przy drugim, przysiadły czarne ptaki.
Kawałek dalej płaska wysepka ledwo wystaje ponad taflę, a na niej stoi samotny, opuszczony kościółek. To jedyna pozostałość po wsi Mušov, która zniknęła pod powierzchnią wody, gdy nakazano zalanie tych terenów (z map Mušov wymazano w 1980 roku).
Fot. Shutterstock.com
Za „morzem” wznosi się pasmo pokrytych lasem gór. Tu i ówdzie widać białe urwiska – Pawłowskie Wzgórza są jednym z ulubionych przez polskich wspinaczy skalnych ogródków. Pálava to najcieplejszy region w Czechach, więc gdy zaczyna się wiosna, a w Polsce jest jeszcze zbyt zimno na wspinanie, tutaj panuje już tzw. „warun”.
Ciepło i sucho, czyli idealny klimat również dla upraw winogron. Winorośl rośnie w równych rzędach – łagodne wzniesienia wyglądają, jakby ktoś przeczesał je grzebieniem o grubych zębach. Pośród nich wyróżnia się jedno wzgórze, zwieńczone ruinami zamku Děvičky. Niewiele zostało po tej gotyckiej warowni, ale z murów widać czerwone dachy miasteczka Pavlov w dole, za nimi szerokie wody zalewu, a przy dobrej pogodzie nawet i Brno, odległe o 40 kilometrów.
Vinné sklepy
Teren pomiędzy Pálavą a Znojmem jest gęsto usiany piwniczkami, na które Czesi mówią vinné sklepy. Podziemne korytarze wypełnione są beczkami ze świeżo fermentującym lub sezonującym winem. Charakterystyczne fasady w białym, żółtym lub bordowym kolorze skrywają czasem zaskakujące wnętrza. To właśnie ze względu na nie turyści licznie przyjeżdżają do Šatova.
Polna droga prowadzi poza wieś, na niewielkie wzniesienie otoczone winoroślami. Po lewej widzę Malovaný Sklep – białą piwniczkę, której ściany i sklepienie we wnętrzu ozdobione są przeróżnymi malowidłami – od scenek rodzajowych z winobrania aż po motywy z bajek i legend. Wszystko to jest dziełem samouka, Maksymiliana Appeltauera, który – przy świetle świec – pieczołowicie zdobił metr po metrze od 1932 r. Podczas II wojny światowej stracił rękę i wymalowanie całej piwnicy zajęło mu niemal czterdzieści lat.
Kiedy wracam do Ołomuńca na noc, po drodze co i rusz mijam kolejne winiarnie. Niestety nie mam już czasu zajechać ani do Niebieskiej Piwnicy we wsi Nový Šaldorf, której korytarze ciągną się na kilkaset metrów, ani do słynnych winnic Šobes, z których szlachetny trunek nierzadko wykupywany jest w całości, jeszcze zanim nadejdzie winobranie.
Ołomuniec
Jest samo południe. Kręcą się figurki, karylion wygrywa hanacką pieśń. Stoję przed północną elewacją ratusza w Ołomuńcu. Pośrodku jest wnęka, która liczy niemal 14 metrów i mieści w sobie zegar astronomiczny z początku XVI wieku. Kiedyś ukazywał średniowieczne wyobrażenie świata. Późnogotyckie dekoracje przedstawiały sferę ziemską, gwiezdną i anielską.
Fot. Shutterstock.com
Po wojnie trzydziestoletniej zegar, jak i całe miasto, potrzebował odbudowy. We wnęce pojawiły się nowe postaci. Święty Jerzy ścigał smoka, nad nim mnich rytmicznie przesuwał koraliki różańca, nieopodal Matka Boska z Józefem i małym Dzieciątkiem uciekali do Egiptu. Zegar jeszcze niejednokrotnie przebudowywano, uwzględniając postęp nauki i rozwój wiedzy, ale najbardziej znamienna adaptacja do czasów współczesnych nastąpiła w połowie XX wieku, pod kierunkiem rzeźbiarza lalek Karela Svolinskiego, który zaprojektował szklane mozaiki, portretujące m.in. klasę robotniczą – tuż obok renesansowych przybudówek ratusza.
Kiedy w 1990 r. usuwano z miasta pomnik Stalina, mieszkańcy Ołomuńca mieli nadzieję, że również i zegar wróci do swych pierwotnych szat, jednak pomysł nie chwycił. Dziś dekoracje traktowane są jako swoisty dokument tamtych czasów, choć dyskusja dookoła nich może czasem przypominać tę toczoną przez Polaków na temat Pałacu Kultury.
W Ołomuńcu łatwiej przyjrzeć się Czechom
Zachodzę do Informacji w ratuszu po mapę starówki. Tam niespodzianka – automat z... serkami ołomunieckimi. Wszyscy je reklamują jako lokalną specjalność (choć tak naprawdę produkowane są pod Ołomuńcem, we wsi Loštice), więc decyduję się spróbować. Wyglądem i wielkością przypominają ananas; okrągłe, ciemnożółte, z dziurką w środku. Cuchną na potęgę, jak prawdziwy francuski rarytas. Smak zdecydowanie nie dla mnie, ale podobno jestem wyjątkiem wśród turystów.
Z serkiem i mapą w garści ruszam w stronę dzielnicy uniwersyteckiej. Historyczne mury uczelni zdobi zielony bluszcz. Jest lato, więc po ukrytych dziedzińcach plączą się same niedobitki, pewnie przygotowujące się do jakiejś poprawki. Ale wieczorem raczej nie znajdziemy ich przy książkach; prędzej w którymś z licznych pubów czy kawiarenek, ewentualnie w „czajowni” (tak nazywa się tu herbaciarnie).
Jak mówią miejscowi, to właśnie w Ołomuńcu dużo łatwiej jest przyjrzeć się Czechom niż w przepełnionej turystami Pradze – i chyba coś w tym jest.