O Finlandii miałem pojęcie jak każdy. Czyli żadne. Tak, oczywiście znam Nokię, wódkę, saunę i uczyłem się o wojnie zimowej, ale to raczej wygodne stereotypy, którymi żonglować można podczas kanapowej konwersacji, niż jakakolwiek wiedza o państwie. Gdy pojawiła się więc możliwość wyjazdu do Laponii, wzruszyłem ramionami i stwierdziłem, że skoro kumple, których znam od ogólniaka, zapraszają na męską wyprawę, to nie wypada odmówić.
Z okien samolotu Helsinki wyglądają jak podwarszawskie Piaseczno. Tylko że kilkukrotnie większe. Olbrzymie połacie lądu poszatkowane drogami, zagajnikami i stawami. Pośród tego krajobrazu stoją niewielkie drewniane domki nijak pasujące do grubych fińskich portfeli. Dopiero później dowiem się, że to społeczeństwo, podobnie jak mieszkańcy sąsiedniej Skandynawii, kierują się w życiu protestancką zasadą „praca, skromność, uczciwość”. Potem zdam sobie jednak sprawę, że owszem, domki może z zewnątrz wydają się skromne, ale w środku dysponują wszelkimi luksusami.
Prawdziwa zima w Finlandii
Na lotnisku w Kuusamo naszą grupę wita Marek Koźmic, niepozorny mężczyzna, który rzucił dobrą pracę w Krakowie i przeniósł się na to odludzie, by hodować psy i wygrywać wyścigi zaprzęgów. Jedziemy przez miasto, które powstało na zgliszczach zniszczonej przez wycofujących się w 1945 roku Sowietów osady. Mijamy bloki z lat 60. i dwa skrzyżowania. „Tak, jesteśmy na krańcach cywilizowanego świata”, myślę sobie, gdy wjeżdżamy do lasu, który – jak twierdzi Koźmic – „skończy się może za 1000 kilometrów”. „Gęste ciemnozielone obszary leśne zajmują 69 proc. powierzchni Finlandii, rosną w nich głównie sosny, świerki i brzozy. 10 proc. przypada na rzeki i jeziora, a w nich szczupaki, okonie, łososie i pstrągi”, wylicza z pamięci nasz przewodnik.
Zima w Finlandii w okolicach Kuusamo, fot. shutterstock.com
Śpimy w jednej z setek rozsianych tu drewnianych, całorocznych chat. Powietrze kłuje w płuca, jest tak czyste, że mam ochotę zamknąć je w słoiku i przywieźć w prezencie do Warszawy. Mieszkamy w miejscu nazwanym Oivanki. Domek − jak większość tutejszych siedlisk − jest luksusowym centrum multimedialnym. Do dyspozycji mam Wi-Fi, świetnie wyposażoną kuchnię, kominek odpalany na pilota, w łazience jacuzzi i bidet, no i oczywiście saunę, która, jak się wkrótce okaże, w niczym nie przypomina drewnianych schowków, które montują sobie w domach Polacy. Właściciele domu szykują kolację. Kuchnia właściwie niczym nie różni się od polskiej. Ziemniaki, warzywa, zamiast wieprzowiny jest jednak mięso renifera. „Finowie to naród łowiecko-zbieracki, grzyby, borówki, a przede wszystkim ryby i dziczyzna stanowiły tu przez wieki podstawę pożywienia. W nocy czuję się jak gdzieś zimą na Mazurach. Cisza jest równie klarowna jak powietrze. Po dźwiękach Warszawy trudno się do tego przyzwyczaić, przewracam się z boku na bok. W końcu znienacka dopada mnie sen. Jest tak skondensowany, że po czterech godzinach czuję się wypoczęty.
Na narty do Laponii
Marek budzi nas rano. „Chodźcie coś zobaczycie”, mówi, zapraszając nas przed domek. Okazuje się, że Oivanki, jak większość miejscowości w Laponii, znajduje się nad jeziorem. Śnieg jest wszędzie, unosi się mgła. „To chyba ta cisza się materializuje”, żartuje ktoś z naszej ekipy. Jedziemy do Ruki, pobliskiego centrum narciarskiego. Oczywiście taka nazwa to szumne określenie, ale praktyczni Finowie do cna wykorzystali jedyną górę w okolicy. Jest tu dziesięć wyciągów i skocznia narciarska, na której Adam Małysz święcił swoje triumfy, a w pobliżu 160 kilometrów szlaków do biegówek. „Większość z nich, podczas długich zimowych ciemności, oświetlonych. Bo wszyscy Finowie jeżdżą na nartach”, mówi Marek.
Narty w ośrodku sportów zimowych Ruka, fot. shutterstock.com
Lapoński kompleks narciarski obejmuje jeszcze trzy miejscowości Pycha, Sala i Iso-Syöte. Ta ostatnia znajduje się nie w dolinie, a na samej górze, dokładnie na 423-metrowym wzniesieniu „Chcemy, żeby przyjeżdżali tu Polacy. Finowie odwiedzają Rukę właściwie tylko w grudniu, kiedy mają ferie. A na początku roku leży śnieg, są świetne warunki, a ceny przystosujemy do waszych kieszeni. Tniemy je dla was o 30 procent!”, mruga do mnie wysoki Fin, który zajmuje się promocją regionu. Po raz pierwszy mam wrażenie, że tutejsi mieszkańcy mają coś z ekspresji Słowian.
Zimowe safari
Jedziemy do Parku Narodowego Oulanka. Mijamy pomosty, kładki, chatki, nieliczne zabudowania gospodarcze. Mimo ciężkich zim i wilgotnych jesieni wszystko wydaje się nowe. Jakby ktoś przed chwilą wyjął te wszystkie rzeczy z plastikowych worków i ułożył na nasz przyjazd. Okazuje się, że dla Finów przyroda jest równoznaczna z domem. Dba się o nią i szanuje ją. W parku są darmowe wiaty, w których można przenocować. Jest tu drewno na opał i dobrze wyposażona kuchnia. Poza tym znajdują się tu starannie wyznaczone szlaki, nie tylko dla pieszych, ale dla rowerów czy quadów. Nie ma zakazów, wszystko jest oczywiste – ten las jest nasz i koniec. „Wiecie, że druga część parku Oulanka, nazywa sie Paanajärvi i znajduje się już po drugiej stronie granicy, w Rosji. Finowie płacą sąsiadom setki tysięcy euro rocznie na utrzymanie lasu w takim stanie jak w swojej ojczyźnie”, mówi z nieukrywanym podziwem Marek.
Finlandia zimą, stado reniferów w Laponii, fot. shutterstock.com
Co chwila mijają nas renifery i łosie. Są jak gołębie na krakowskim rynku. Nie boją się ludzi, podchodzą ciekawe do domostw, Finowie nie zwracają na nie uwagi, choć często narzekają, że są najczęstszą przyczyną wypadków na drogach. Okazuje się jednak, że zwierzęta wcale nie są bezpańskie. Samce – przewodnicy stad – mają wszczepiony GPS, dzięki czemu ich właściciele wiedzą, gdzie znajdują się zwierzęta. Dwa razy do roku odbywa się liczenie reniferów. Współcześni fińscy kowboje zaganiają zwierzęta z użyciem helikopterów i quadów. Gdy okaże się, że stada samodzielnie przekroczyły granicę państwa, renifery z pomocą ludzi wracają z Finlandii do Norwegii albo na odwrót. Marek opowiada o reniferach, przygotowując kolejną potrawkę z ich mięsa. Jesteśmy jednak tak głodni, że na przystawkę jemy fińskie kiełbaski. Są okropne, jakby więcej w nich było odpadów niż mięsa. Po takim starterze mięso renifera ugotowane w czerwonym winie smakuje jak wystawna kolacja.
Z sauny prosto w śnieg
Znowu jest ciemno i cicho. Marek jednak nie pozwala nam zasnąć. „Sauna i kąpiel w śniegu”, zapowiada nam, pokazując palcem parujące pomieszczenie. Opalane drewnem nagrzewa się od środka i emituje energię na zewnątrz. Po 10 minutach – tak jak stworzył mnie Pan Bóg – stoję po kostki w śniegu. Jestem niezniszczalny, nie boję się zimna i lodu. Cieszymy się jak dzieci. „Finlandia moja miłość”, krzyczy mój przyjaciel.
Finlandia, zaciszna leśna chatka zimą, fot. shutterstock.com
Spędzamy w tej chatce kolejne dni. Marek pokazuje nam swoje psy, jeździmy zaprzęgami, podglądamy renifery. Narty biegowe przestają mi się wydawać kuriozalnym sportem. Szusuję po bezkresach lapońskiej krainy. W końcu trzeba wracać. Znowu jestem w Kuusamo. Przejeżdżamy obok szkoły rajdowej słynnego Ari Vatannena. Okazuje się, że do tej niewielkiej miejscowości przyjeżdżają właściciele bentleyów i rolls roysów, a były rajdowy mistrz świata uczy ich, jak bawić się na lodzie tymi lśniącymi cackami. Zanim wsiądziemy do samolotu, Marek pokazuje nam jeszcze największy sklep z pamiątkami w Laponii. I znowu wypchane zwierzęta. Lisy, rosomaki i niedźwiedzie. Robimy sobie zdjęcie z kolosem za 12 tys. euro. Gdzieś nad Bałtykiem zdaję sobie sprawę, że na pewno tu wrócę. I że nie można wierzyć w kanapowe opowieści.