Główną oś miasta wyznacza Boulevard de la Croisette, rozciągający się wzdłuż wybrzeża. To szeroka promenada spacerowa wysadzana strzelistymi palmami. Z jednej strony w słońcu bieleją eleganckie sylwetki kamienic oraz pięciogwiazdkowych hoteli z początku XX w. – Miramar, Martinez, Majestic. Najstarszy i najbardziej imponujący jest Ritz-Carlton z 1911 roku – wyróżniają go strzeliste kopuły mające podobno upamiętniać biust pewnej francuskiej kurtyzany. Nawet nowsze budowle harmonijnie wpasowują się w całość zabudowy, co sprawia, że centrum Cannes nie ma nic wspólnego z nowoczesnymi, skleconymi pospiesznie kurortami.
Miasto częściowo zachowało czar z XIX i początków XX w., kiedy to chętnie odwiedzała je francuska i brytyjska arystokracja. Po nadmorskiej stronie Croisette rozciągają się prywatne plaże hotelowe. Prócz poczucia ekskluzywności, oferują leżaki, parasole, restauracje, a ta należąca do Ritza – również własne molo. Za to każdy turysta może bez ograniczeń korzystać z publicznej plaży na końcu bulwaru. Ale nie spodziewajmy się tutaj dziewiczo czystego piasku czy przestrzeni dużo większej niż powierzchnia ręcznika.
W Cannes nie znajdziemy odludnych plaż. Zresztą, tutaj nie przyjeżdża się, aby obserwować dziką przyrodę, ale raczej innych plażowiczów, do czego świetną okazją jest też spacer po promenadzie i pobliskich ulicach. Trudno oderwać wzrok od starszej pani odzianej od stóp do głów w markową odzież – łącznie z pieskiem na ręku, który ma wdzianko z wielkim logo ekskluzywnej marki – czy przejeżdżającej pary w złotym kabriolecie wyglądającej jak Barbie i Ken. Rosyjski i arabski możemy usłyszeć tu chyba równie często jak francuski. Nuworysze kochają się w Cannes z wzajemnością i cokolwiek byśmy myśleli o ich guście, trzeba przyznać, że nadają kurortowi specyficzny koloryt.
NA TEMAT:
Pałac Festiwalowy
Nawet jeśli sami nie przypłynęliśmy na wybrzeże jachtem za kilka milionów, koniecznie musimy zobaczyć marinę. Cumuje tam całe mnóstwo pięknych łodzi – z daleka widać utworzony przez nie malowniczy las masztów, a z bliska możemy podziwiać ich lśniące białe i drewniane wykończenia. Ale wcześniej zatrzymajmy się jeszcze przy Pałacu Festiwalowym położonym pomiędzy portem a nadmorską promenadą.
To konstrukcja z przełomu lat 70. i 80. minionego wieku o dyskusyjnej urodzie, złożona z dużych, betonowych powierzchni poprzetykanych szkłem. Przynajmniej w środku jest bardzo przyjemnie: wnętrza są przestronne, wypełnione naturalnym światłem. Z tarasów rozciągają się piękne widoki w czterech kierunkach: na morze, wybrzeże, port i bulwar.
Po wschodniej stronie Pałacu znajduje się pasaż z odciskami dłoni największych aktorów i filmowców. Możemy dopasować swoje do tych należących na przykład do Sophii Loren, Isabelli Rossellini, Sharon Stone, Akiry Kurosawy, Romana Polańskiego, a nawet Chucka Norrisa.
Festiwal Filmowy w Cannes
Cannes zapewne wyglądałoby dziś zupełnie inaczej, gdyby nie festiwal filmowy, który odbywa się tu corocznie (z krótką przerwą) od 1947 r. Festiwal przezwyciężył powojenne problemy z budżetem, był świadkiem rozkwitu i triumfu francuskiej Nowej Fali, przeżył protesty i zawieszenie związane z paryską rewoltą 1968 r. oraz liczne skandale.
Na dziesięć festiwalowych dni w maju, gdy do Cannes zjeżdżają się ludzie filmu z całego świata, to dość stateczne miasto zamienia się w szaloną stolicę kina. Zwykłe przejście obok Pałacu, w którym odbywa się większość seansów, okazuje się wówczas sportowym wyczynem, bo okolice czerwonego dywanu od rana okupują fotografowie i gapie, do sal kinowych ustawia się gigantyczna kolejka, a obok tego wszystkiego nerwowo przetacza się wielojęzyczny tłum.
W branży filmowej mawia się, że festiwal w Cannes albo się kocha, albo nienawidzi. To prawda: tu nie ma miejsca na uczucia pośrednie. Miłośnicy Cannes doceniają, że jako pierwsi oglądają najlepsze filmy. Przeciwnicy ripostują, że mogą to bez zamieszania zrobić niedługo później na innych, mniejszych festiwalach. Dla jednych to okazja do rozmów o kinie od rana do wieczora i nawiązania nowych kontaktów w branży, dla innych – jedynie targowisko próżności, w którym nie chodzi już o sztukę kinową, a wyłącznie o pieniądze…
Przyznam, że należę do tych, którzy uwielbiają Cannes. Pierwszy raz pojechałam na festiwal w 2005 r. Z miejsca uległam jego czarowi i staram się co roku tu wracać. Choć, jeśli nie jest się Angeliną Jolie ani wpływowym producentem, jest to trudna miłość. Dla mnie, zwykłego dziennikarza filmowego, festiwal oznacza przede wszystkim intensywną pracę. Każdy dzień rozpoczynam wcześnie rano pogonią na pokaz prasowy, a kończę – w optymistycznej wersji – 18 godzin później, pisząc tekst. Ale gdy następnego dnia, niewyspana i zestresowana, znowu siadam w fotelu kinowym i rozlega się muzyka Ennio Morricone z filmu „Niebiańskie dni”, która ilustruje zwiastun festiwalowy, zmęczenie znika i na nowo pojawia się ekscytacja, że zaraz obejrzę arcydzieło (niezrażona tym, że czasem zdarza się i straszny gniot). Magia kina działa w Cannes ze zdwojoną siłą.
Wokół czerwonego dywanu
Kwintesencją canneńskiego blichtru jest czerwony dywan. Przed wieczorną premierą pozują na nim do kamer filmowe osobistości i celebryci. Wcześniej jezdnia Croisette zapycha się limuzynami, chodnikiem przechodzą ubrani wieczorowo goście, a wśród nich czają się paparazzi. Wieczorem bulwar zamienia się w surrealistyczny park rozrywki: ktoś tańczy break-dance, hostessy promują wódkę, obok spaceruje „arystokrata” – trener kotów.
A po seansach filmowych rozpoczyna się zabawa dla festiwalowej publiczności: imprezy, przy których bledną te z „Wielkiego Gatsby’ego”, toczą się na plażach hotelowych, w okolicznych willach i obowiązkowo na jachtach. Premiera „Piratów z Karaibów: Na nieznanych wodach” odbyła się na pirackim statku. I choć dostać się mogli tam tylko wybrani, to fajerwerki puszczane z pokładu widziało całe miasto.
Francuzi lubią pilnować porządku: bez zaproszenia nie ma najmniejszych szans, żeby wejść na jakiekolwiek festiwalowe wydarzenie.
Co jeszcze warto zobaczyć w Cannes
Na szczęście, nawet w trakcie festiwalu, w Cannes nie brakuje miejsc, gdzie życie toczy się zwyczajnym, śródziemnomorskim rytmem. Kierując się od Pałacu na zachód, przejdziemy obok skweru, na którym starsi panowie grają w bule. Miniemy ładny, klasycystyczny budynek ratusza, a skręciwszy na jego wysokości w lewo, po zachodniej stronie portu, zobaczymy ciąg restauracji zdecydowanie bardziej przystępnych niż te na Croisette.
Podobnie bezpretensjonalne miejsca znajduję często za ratuszem, na Rue Félix Faure i sąsiednich uliczkach. Można tu zjeść świeże ryby, owoce morza, sałatki (z nicejską na czele) albo tradycyjne prowansalskie ratatouille czy tapenadę (pastę składającą się m.in. z oliwek). Po napatrzeniu się na jachty, kasyna i butiki najdroższych projektantów, nawet zatrzymanie się w jednej z tych restauracyjek na kieliszek szampana i ostrygi nie wydaje mi się straszną ekstrawagancją.
Jeśli po takim posiłku cudem mam jeszcze wolną chwilę, wspinam się urokliwymi uliczkami starówki Le Suquet na wzgórze zamkowe, aby spojrzeć na zatokę portową. Widok z góry na rozświetlone wieczorem wybrzeże jest wart przynajmniej tyle, co największy z zakotwiczonych tam jachtów.