Powiedziałaś, żeby zabrać cię gdzieś; przyszedł mi do głowy ten cały Paryż. Wsiedliśmy więc w samolot – okazało się, że to całkiem niedaleko. Nasz hotel nieopodal Gare du Nord, Dworca Północnego, miał długą, mądrze brzmiącą francuską nazwę i niedziałającą windę.
Rano okazało się, że większość paryżan siedzi w kawiarniach, których jest tu więcej niż fiordów w Norwegii. Chowają się za wielkimi, papierowymi płachtami „Le Monde”, „Le Parisien” czy „Le Figaro”. Usiadłaś przy stoliku, ja poszedłem zamówić śniadanie.
– Deux cafés avec deux croissants s'il vous plaît. Trzy lata nauki francuskiego, a gość i tak patrzy na mnie, jakbym był z innej planety. Wstydliwie od razu przerzucam się na angielski – być może jedynie dzięki temu przynoszę nam te nieszczęsne rogaliki i espresso.
Paryż powoli się budzi – w rynsztokach płynie woda, do której zamiata się śmieci, pierwsi strajkujący (francuski sport narodowy) zaczynają maszerować w swoich sprawach, bezdomni powoli wygrzebują się ze śpiworów przed dworcem, dzieciaki maszerują z tornistrami.
NA TEMAT:
U Szopena i Modiglianiego
Ruszamy na cmentarz Pere-Lachaise. Do przejścia mamy pięć kilometrów. Moglibyśmy pojechać metrem, do którego prowadzą kuszące podziemne zejścia w stylu art nouveau pamiętające początek ubiegłego wieku. Ale nam się nie spieszy. Paryż wart jest marszu, a droga jest prosta – bulwarem Magenty, aleją Republiki.
Po solidnej godzinie spaceru szerokimi ulicami, w cieniu rzucanym przez białe kamienice i korony drzew, docieramy do murów cmentarza. Kierowani miłością do nokturnów i „rewolucyjnej” w pierwszej kolejności odwiedzamy Szopena. Rabatki przy mogile utrzymano w barwach patriotycznych, płytę nagrobną ozdobiono zasmuconą rzeźbą, całość ogrodzono płotkiem. Odrobinę to wszystko pompatyczne; zapewne kompozytor zazdrościłby Oscarowi Wilde’owi obcałowanego szminką pomnika.
U Modiglianiego zostawiamy różę.
Piknik nad Sekwaną
Ogarnia nas pierwszy głód. Ruszamy rue de la Roquette, elegancką ulicą, którą przetłumaczyć można jako ulicę Rukoli. Zbliżając się do rzeki, odwiedzamy pierwszy lepszy sklep. Mają tu niedrogie francuskie wina, do tego coś na ząb. Jest Paryż, może być klisza: bagietki, ser pleśniowy, rzodkiewki i pomidory.
Ulica Rukoli doprowadza nas w końcu do placu Bastylii, a stąd już blisko na mniej znaną z dwóch paryskich wysp, Saint-Louis. Rozsiadamy się na uregulowanym nabrzeżu Sekwany. Rzeka żyje, aż miło. Pomijam już te mieszkalne łodzie, o których Wharton zdołał napisać całą książkę, pomijam rzeczne tramwaje i wypchane po ostatni japoński teleobiektyw stateczki. Przegryzając camembert bagietką, zauważamy codzienny, nieturystyczny ruch – barki z piaskiem, ze śmieciami, płytkie statki z drewnem, policyjne motorówki.
Potem wspinamy się na lewy brzeg Sekwany i idziemy w stronę Orsay. Wzdłuż rzeki swoje stragany rozstawili bukiniści – w teorii sprzedawcy tanich, używanych książek. Wszystko im się jednak pomyliło: sprzedają drogie książki, hollywoodzkie plakaty z Bogartem i zupełnie sztampowe malunki. Co gorsza, mówią przy tym płynnie po angielsku.
Musee d'Orsay leży tuż nad rzeką. Zajmuje budynek, w którym do 1939 r. mieścił się dworzec kolejowy. O dawnej funkcji przypomina jego jasne, przestronne wnętrze. W rozległej hali o przeszklonym dachu uwagę zwracają ogromne, bogato zdobione zegary. Pociągów już nie ma, ale jest sztuka za młoda na Luwr i za stara na Pompidou. W muzealnej kawiarence przysiadamy na espresso, potem oglądamy obrazy: „Bal w Moulin de la Galette” Renoira, niebieskawy autoportret van Gogha, „Radość” Gauguina, „Pochodzenie świata” Courbeta.
Symbol Paryża
Spod muzeum mamy już tylko żabi skok do wieży Eiffla. Po drodze chętnie zahaczyłbym o kościół Inwalidów, monumentalny gmach zwieńczony wysoką na sto metrów, pozłacaną kopułą. Mają tam grób Napoleona, a tuż obok zlokalizowano cudownie interaktywne muzeum wojskowości z tysiącami eksponatów z całej historii Francji. Wiem jednak, że trupy cesarzy, halabardy i armaty to niekoniecznie twoja bajka, więc idziemy dalej.
Naszym oczom ukazuje się wreszcie trzystukilkudziesięciometrowa żelazna konstrukcja z 1889 r. Pierwszy raz odwiedziłem ją, mając sześć lat. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko i ryczałem całą długą drogę windą na szczyt, co mój ojciec sumiennie uwiecznił kamerą. Jako że przyjemność bycia dwójką z siedmiu milionów odwiedzających rocznie przypłacilibyśmy długim oczekiwaniem, oglądamy wieżę jedynie z zewnątrz.
Nie zawsze była tak popularna. Budowie towarzyszyły protesty środowisk artystycznych i intelektualistów: wskazywano na przerost ego pana Eiffla i ryzyko zdominowania innych zabytków Paryża. Cóż, konstrukcja wrosła już na dobre w miasto, wszyscy się do niej przyzwyczaili, a i inne zabytki stolicy Francji radzą sobie wyśmienicie.
Filmowy spacer po Paryżu
Wzywa nas z powrotem prawobrzeżny Paryż. Teoretycznie najszybciej byłoby przejść pod nogami wieży, pokonać most Jeny i przedostać się do dzielnicy Trocadéro, pod zbudowany w stylu późnego art deco pałac Chaillot. Miałoby to sporo sensu, bo widok na wieżę jest z tamtejszego tarasu całkiem przedni. Pamiętasz zdjęcia Elliotta Erwitta? Skaczącego mężczyznę z parasolem? Ale pomyślałem sobie, że zaraz obok mamy kameralny most de Bir-Hakeim, ten sam, który otwierał „Ostatnie tango w Paryżu”. Może tam miniemy się w drodze na drugi brzeg Sekwany, zupełnie jak Maria Schneider i Marlon Brando. Ty nie masz wprawdzie kapelusza, a ja nie jestem jeszcze aż tak siwy, ale jakoś sobie poradzimy.
Przechadzamy się chodnikiem skrytym w żelaznej kolumnadzie podtrzymującej tory. Zanim dojdziemy do połowy mostu, nad naszymi głowami kilkakrotnie przetacza się z hukiem kolej. Na wysepkę Ile aux Cygnes schodzimy tylko na moment, by poudawać, że jesteśmy w Nowym Jorku. Wznosi się tu niewielka replika Statui Wolności, postawiona z okazji stulecia rewolucji francuskiej.
Już po drugiej stronie rzeki zmierzamy w stronę stacji metra, żeby złapać drugą linię na Montmartre. Miło się spaceruje po tym Paryżu, choć czasem wymusza to nieszczególnie gęsta sieć transportu podziemnego. Ale cóż, przynajmniej można podziwiać efekty wielkiej przebudowy miasta, zaordynowanej w połowie XIX w. przez Napoleona III, a przeprowadzonej przez barona Haussmanna. Skutkiem modernizacji jest Paryż, jaki znamy dziś – pełen szerokich bulwarów (żeby obywatele nie budowali zbyt wielu barykad), kamienic z żelaznymi balkonami, parków i ogrodów.
Montmartre
Po przejechaniu biało-zielonym wagonikiem pod połową miasta wysiadamy przy czerwonym młynie – Moulin Rouge. Jest tak turystycznie, że aż zabawnie. Sztuczny wiatrak, cały w neonach, a w środku pokazy frywolnego kankana. Wszędzie dookoła jest zresztą rozpustnie: kilkadziesiąt metrów między młynem a placem Pigalle wypchane jest klubami nocnymi i sex shopami. Tuż obok mały placyk. Wielki wywiew z metra podnosi sukienki na modłę Marilyn Monroe. Wszyscy wskakują, ty też musisz; z trudem utrzymujesz plisowaną sukienkę przy kolanach, a ja realizuję się jako fotograf.
Umówmy się jednak, że nie wysiedliśmy tutaj z uwagi na ten wiatrak, choćby nie wiadomo jak jaskrawo świecił. Po prostu, stanęliśmy u wrót Montmartre'u, dawnej dzielnicy bohemy. Kto tu nie mieszkał: Dali, Berlioz, van Gogh, Liszt, Picasso, Toulouse- Lautrec, Utrillo, Dalida – by wymienić choć kilka nazwisk. Nie ostało się wiele z dawnej autentyczności, ale wspinając się po urokliwych schodach otaczających wzgórze, można poczuć klimat dawnych lat. Wypatrujemy śladów winnic, starych murów i sztuki ulicznej.
Oddaliwszy się nieco od Place du Terte (centrum tej niewielkiej dzielnicy), oddalamy się też od tłumów. Gubimy się w okolicach winnicy Clos Montmartre, dostrzegamy przytulną knajpkę. Siadamy na obiad – gwar, ciepło, na pianinie grają coś a la Django Reinhardt, leje się cierpkie francuskie wino. Wypatruję na ulicy rudego brodacza z pędzlami, szaleńca z podkręconym wąsem czy jakiegoś wyjątkowo niskiego, rubasznego plakacisty o nienagannej elegancji.
Widok na cały Paryż
Dopiwszy bordeaux, ruszamy odhaczyć schody pod bazyliką Sacre-Coeur, stanowiącą wotum wdzięczności za brak zniszczeń stolicy podczas wojny francusko-pruskiej z lat 1870-1871. Elewacje tej uroczej budowli pokryte są białym granitem, zaś lokalizacja na szczycie wzgórza Montmartre sprawia, że błyszczącą w słońcu biel widać z bardzo wielu miejsc w mieście. Na schodach są zawsze tabuny ludzi, uliczni grajkowie występy mają wyliczone co do minuty, łatwiej potknąć się o parę podczas oświadczyn niż znaleźć miejsce, ale – na Boga – warto. Dla widoku na cały Paryż.
No więc siadamy tam sobie, miło utuleni winem, i wskazujemy palcem wszystko, co rozpoznajemy. Nie idzie nam nawet tak źle, choć założę się, że co najmniej połowę pomyliliśmy. Gdy tylko wydaje mi się, że dostrzegam Luwr, łapię się za głowę. Zupełnie zapomnieliśmy o Luwrze! Sprawdzam godzinę – otwarte mają do osiemnastej, powinniśmy się załapać. Dla jednego obrazu.
Nietypowy obraz w Luwrze
Mkniemy więc z powrotem nad Sekwanę, wyjątkowo bez przesiadek. Wysiadamy na placu Concorde, rzucamy okiem na egipski obelisk, pospiesznie przechodzimy przez ogrody Tuileries (Jak tu ładnie – mówisz), potem pod małym łukiem triumfalnym, i już jesteśmy na dziedzińcu Luwru. Wchodzimy do środka przez szklaną piramidę, kupujemy bilety, panie uprzedzają nas, że czasu jest niewiele.
Udaje się nam odnaleźć „Portret Ludwika XIV” pędzla Rigauda i anonimową pracę „Gabrielle d’Estrées i jedna z jej sióstr”. To dla niej tak tutaj gnałem – nie uwierzyłabyś mi na słowo, że mają tu taki obraz, pośród całej powagi, tych Delacroixów, da Vinciów, Tycjanów i innych Rubensów. Po kilku chwilach obsługa sprawnie kieruje wszystkich do wyjścia; jeszcze kilka sekund wgapiamy się w szesnastowieczny obraz, na którym naga pani d’Estrées łapana jest za sutek przez jedną ze swych sióstr.
Po wszystkim stajemy na odstawionej rue Rivoli, pełnej luksusowych marek i samochodów droższych niż moje nerki. Mamy rzut beretem na plac Vendome, robimy więc kółko wokół tamtejszej kolumny z Napoleonem. Zatrzymujemy się w którymś z tysiąca pobliskich barów. Siadamy od ulicy (gdzie jest drożej niż przy kontuarze; taki podatek od brylowania). Wzorem Oscara Wilde'a zamawiamy po kieliszku spiritueux a base de plantes d'absinthe – wódki na bazie piołunu, czyli po prostu absyntu. Opuszczając lokal, daję spory napiwek barmanowi. Trzeba mieć gest, jak mawiał Modigliani – choć raczej czuję, niż wiem, że mógłby tak powiedzieć.
Powoli się ściemnia, a Paryż rozjaśnia się światłem latarni. Ruszamy powolutku wzdłuż rzeki, obserwując dziesiątki osób zasiadających do wspólnych kolacji. – Wracajmy do pokoju – szepczesz mi na ucho, a ja uśmiecham się do siebie, rozglądając się za taksówką. W końcu trzeba będzie spróbować wymówić długą francuską nazwę naszego hotelu.