Śpiąca Królewna – tak dawniej mawiano o Aix-en-Provence, które w XIX w. wydawało się obrażone na świat i nowoczesność. Dziś tego ważnego ośrodka uniwersyteckiego i kulturalnego nikt by już w ten sposób nie nazwał. Ulice i restauracje tętnią życiem, drzewa rzucają przyjemny cień, podobnie jak kawiarniane parasole. Jest kwiecień, nie trzeba jeszcze uciekać przed upałem, choć wiosenne słońce grzeje mocno. Odbija się od jasnych fasad i spowija miasto świetlistą aurą. To właśnie za sprawą światła południe Francji zapisało się na kartach historii sztuki. Region przyciągał malarzy z różnych stron, ale akurat z Aix-en-Provence najbardziej związany był artysta, który nie przybył z daleka, tylko się tu urodził. Paul Cézanne przyszedł na świat jako syn bogatego kapelusznika i bankiera oraz robotnicy.
NA TEMAT:
Majątek i pozycja ojca były dla wrażliwego artysty błogosławieństwem, ale i ciężarem. – Cézanne nie musiał malować na sprzedaż – zastanawiam się nad słowami przewodniczki, rozglądając się po ulicach, którymi spacerował za młodu. Utrzymywał go ojciec i to zgodnie z jego wolą Paul poszedł na studia prawnicze, które szybko porzucił. Wyjechał do Paryża, by tam rozwijać się jako malarz. Spod wpływu ojca całkiem się jednak nie uwolnił – przez lata ukrywał przed nim m.in. swój związek ze znacznie młodszą modelką Hortense Fiquet oraz ich wspólne dziecko. O Aix-de-Provence nie zapomniał nigdy. Tutejsza paleta barw widoczna jest w jego najsłynniejszych dziełach. – Zieleń drzew, błękit nieba i ciepły beż kamienic – wylicza przewodniczka. – Te kolory zobaczymy na wielu jego obrazach.
Na początku lat 80. XIX w., a więc już jako czterdziestokilkuletni mężczyzna, Cézanne wraz z rodziną powrócił do Prowansji. Porzuciwszy Paryż, mógł skupić się na ulubionych krajobrazach i martwej naturze. Wielokrotnie malował Górę Świętej Wiktorii, którą widział z okien domu, uwiecznił też pobliski kamieniołom Bibémus. To właśnie z tutejszego żółtawoochrowego kamienia wzniesiono wiele budynków w centrum miasta. Największym uczuciem darzył jednak jabłka – do tego motywu powracał nieustająco. Wedle złośliwych komentarzy wolał je od popularnych wówczas kwiatów, bo malował tak wolno, że te więdły, nim zdążył ukończyć obraz. Może i jest w tym trochę prawdy. Artysta w liście do przyjaciela pisał wszak, że „owoce są najwierniejsze” i „lubią być malowane”.
***
Cały tekst Julii Zabrodzkiej przeczytasz w majowym wydaniu magazynu „Podróże”.
*** Cały tekst Julii Zabrodzkiej przeczytasz w majowym wydaniu magazynu „Podróże”.