Po dwóch dniach podróży furgonetką z Gdańska docieramy do maleńkiej miejscowości Port La Foret we Francji nad brzegiem Zatoki Biskajskiej. Jacht żaglowy, który na długi czas ma się stać naszym domem, stoi razem z setką innych na parkingu dla łodzi. Dwoimy się i troimy, rozpakowując samochód, tak aby kierowca mógł rano wyruszyć w drogę powrotną. Ciężkie paczki z prowiantem na trzy miesiące, nadmuchiwany ponton, piecyk na naftę, radio, płetwy, odbijacze, ubrania, kalosze, elektroniczny sprzęt nawigacyjny, aparaty fotograficzne, książki żeglarskie i beletrystyczne, mapy, naczynia, wiertarka oraz 1001 innych drobiazgów - wszystko to znajduje miejsce w przepastnym wnętrzu "Safrana".
Przed Wymarzonym Rejsem
Jest wiosna, a pogoda dopisuje. Dlatego przed podróżą do Polski decydujemy się na drobny remont. Z wielkim zapałem zabieramy się do malowania dna. Przed opuszczeniem jachtu na wodę koniecznie trzeba pokryć jego część podwodną farbą antyporostową. Dzięki niej morskie glony i drobne żyjątka nie będą się przyczepiać do łodzi i spowalniać żeglugi. W środku jest trochę wilgotno i ponuro, więc wietrzymy, pucujemy, malujemy ściany na wesołe kolory i montujemy urządzenia elektroniczne. Po kilku dniach zamawiamy mobilny dźwig - dziwaczną konstrukcję zbudowaną specjalnie do transportu ciężkich jachtów z miejsca zimowego postoju do portu. Chwilę później po raz pierwszy czujemy lekkie kołysanie - zaczynamy wymarzony rejs! Pozostajemy w marinie jeszcze przez kilka dni. Remontujemy silnik, stawiamy żagle, mocujemy kotwice, koła i tratwę ratunkową, oswajamy się z nową jednostką, a także planujemy dokładnie najbliższą trasę, dokonując niezbędnych obliczeń. Na wodach Atlantyku występują silne pływy, których na znanym nam Bałtyku nie ma, przypominamy sobie zatem dosyć skomplikowaną procedurę wyznaczania kierunku i siły prądu o zadanej godzinie, a także kalkulujemy, jak głęboką wodę będziemy mieli w porcie, do którego chcemy dopłynąć. Poziom wody może się bowiem zmienić w ciągu sześciu godzin nawet o 10 metrów - trzy piętra! Taki tok postępowania będzie nam towarzyszył aż do Kanału Kilońskiego.
W Bretanii i Normandii
Pierwszym celem jest maleńki archipelag wysp Glenan. To prawdziwy labirynt wąskich, krętych kanałów wijących się pośród skał. Pogoda na szczęście nam sprzyja, woda jest przejrzysta i wkrótce bezpiecznie cumujemy do jednej z kilkudziesięciu przygotowanych dla żeglarzy boi. Pierwsza i przez to najbardziej chyba stresująca część rejsu za nami. Łódka żegluje pięknie, nowiutki system nawigacji satelitarnej działa wyśmienicie, podobnie jak samoster, który przy dwuosobowej załodze oddaje nieocenione usługi. Postanowiliśmy, że rejs nie będzie wyczynem, chcemy płynąć tylko po kilka godzin dziennie, resztę czasu poświęcając na zwiedzanie. Pogoda psuje się, jest zimno, wietrznie i deszczowo, przez co razem z innymi udającymi się na północ jachtami zmuszeni jesteśmy do wielodniowego oczekiwania. Przed nami bowiem jeden z najbardziej niebezpiecznych odcinków na trasie - znane ze stromych fal i silnych prądów wody wokół przylądka Raz. Gdy wiatr nieco cichnie, całą flotyllą jachtów różnych bander pokonujemy zdradliwe miejsca, omijając wyłaniające się z mgły skaliste urwiska. Jest maj, w Polsce podobno 30-stopniowe upały, a u nas ulewy i zaledwie nieco ponad 10 stopni. Nie przeszkadza nam to jednak cieszyć się niezwykłymi krajobrazami Bretanii i Normandii. Odwiedzamy malownicze St. Malo, skąd autobusem docieramy do słynnego na cały świat klasztoru Mont Saint Michel. Jednak spośród wielufrancuskich portów największe wrażenie wywarło na nas położone u ujścia Sekwany miasteczko Honfleur, kolebka impresjonizmu. Tworzył tu między innymi Monet. Atmosfera niczym w Kazimierzu Dolnym. Artyści, galerie sztuki, bezcenne zabytki architektury, kolorowe knajpki i my, raczący się o zmroku w kokpicie jachtu lampką francuskiego wina, podziwiający otaczające port, skąpane w świetle ulicznych latarni kamieniczki. Ciekawe były także Channel Islands, czyli Wyspy Normandzkie - skaliste, brytyjskie wyspy położone w pobliżu francuskiego wybrzeża. Francuskie nazwy ulic, miast oraz zabytkowych budowli, ale język angielski i... polski, bowiem i tu, podobnie jak w całej Anglii, rodaków nie brakuje.
Płynąc do Amsterdamu
Kompletnie inne wyzwania czekają nas podczas podróży po kanałach Holandii. Przez trzy tygodnie zamiast pod żaglami płynęliśmy na silniku. Łatwa, zdawałoby się na pierwszy rzut oka, żegluga okazała się dobrym poligonem doświadczalnym dla prowadzącego jednostkę. Ciągle trzeba mieć tu napiętą uwagę, bo ruch w niektórych miejscach jest bardzo gęsty. Olbrzymie barki towarowe nie zwracają uwagi na małe jachty, a z bocznych kanałów co chwila wyskakują szybkie motorówki. Co kilkadziesiąt minut pojawia się też kolejna śluza. Ciasno tam. Przy otwarciu wrót tworzą się prądy. Jeszcze inna przeszkoda to ruchome mosty przecinające szlaki wodne. Oczekujące na podniesienie lub obrócenie się mostu jachty kłębią się we wszystkich kierunkach i o kolizję nietrudno. No i ten dreszczyk emocji: czy aby na pewno most uniósł się wystarczająco wysoko, aby nie zahaczyć masztem? W Holandii dołącza do nas rodzina i przez tydzień pływamy w siedem osób: trzy dorosłe i młodzież. Mamy zatem pomoc w czasie manewrów, każda para rąk przydaje się podczas pracy przy cumach. W wielu miejscach kanał znajduje się powyżej poziomu otaczającego lądu. Interesująca jest architektura sąsiadujących z wodą domów. Te tradycyjne, położone wzdłuż starych wąskich tras, wyglądają jak z bajki, maleńkie, kolorowe, ozdobione wieżyczkami. Do miasteczek można się dostać tylko po otwarciu zwodzonych mostków, z których każdy jest dziełem sztuki. Wzdłuż nowych, szerokich dróg wodnych, szczególnie w pobliżu większych aglomeracji, powstają całe osiedla domów, pośród których rolę podwórka spełniają porty dla żaglówek i motorówek. Są nawet drogo-, a właściwie kanałowskazy, aby właściciel łódki nie zgubił się nocą, wracając od sąsiadów. I tak docieramy do Amsterdamu, w którym spędzamy kilka dni, chłonąc zupełnie niepowtarzalną atmosferę miasta. Tu opuszcza nas brat Włodka i jego synowie. Z Joasią i Maćkiem będziemy podróżować aż do Świnoujścia. Odwiedzamy piękny Hoorn, od którego pochodzi nazwa słynnego przylądka na południu Ameryki, i trafiamy na ciekawą uliczną inscenizację przedstawiającą targ serowy. Na brukowanym placyku ubrani w tradycyjne stroje producenci handlują z kupcami, inni bohaterowie spektaklu biegają w drewnianych sabotach, dwójkami przenosząc ciężkie krążki sera na drewnianą wagę.
W Kaloszach na Plaży
Z kanałów wypływamy w końcu na płytkie wody Wysp Fryzyjskich. Przed nami kompletnie inny sposób żeglugi. Cała sztuka nawigacji polega na tym, aby dotrzeć do celu, zanim podczas odpływu morze ucieknie i jacht ugrzęźnie na dnie niczym wyrzucona na brzeg ryba. Zdarzyła nam się taka przygoda! Mieliśmy wpłynąć do małego portu, do którego prowadził wijący się pośród płycizn, oznakowany wbitymi w dno gałęziami szlak. Niestety silne prądy wody zmieniły wiosną trasę kanału żeglownego i znaki nawigacyjne wyprowadziły nas i jeszcze jedną łódkę na manowce. Oba jachty utknęły w błocie. Po godzinie, jako że był czas odpływu, wokół nas ukazała się plaża. Szczęśliwie nasz jacht ma nietypową konstrukcję, pozwalającą mu bez ryzyka zalania powracającą wodą pozostać na ziemi. W kaloszach z zapałem przetrząsaliśmy muł, mając nadzieję na odkrycie małży i krabów. Po chwili zza horyzontu ukazała się grupa ludzi. Czy przyszli nam na ratunek? Nie! To wycieczka uwalanych błotem i przemoczonych od stóp do głów turystów, chcących poznać życie wód pływowych. Towarzyszący im doświadczony przewodnik dbał, aby w odpowiednim czasie zarządzić powrót. W końcu chodzą po morzu! Takie wyprawy znane są pod nazwą "mud walking". Na tych samych wodach, płynąc wzdłuż łańcuszka piaszczystych, pokrytych sosnowym lasem wysp, zauważamy z daleka grupę fok wylegujących się na piaszczystej łasze. Innego dnia w silnym podmuchu wiatru rwie nam się przedni żagiel. Przez kilka dni używamy tylko drugiego, znacznie mniejszego, a sami mozolnie szyjemy grube płótno.
Na Bałtyku
Z Wysp Fryzyjskich wypływamy ponownie na szerokie wody. Morze Północne przypomina nam, jak groźnie wyglądają wysokie fale. Podczas przelotu na niemiecką wysepkę Helgoland nieźle nas wybujało. Wyspa ma dwa kilometry długości i można ją zwiedzić w ciągu kilku godzin. Chyba że jest się znawcą alkoholi (dziesiątki bezcłowych sklepów) lub jak my, miłośnikami ptaków. Na stromych czerwonych klifach gnieżdżą się setki głuptaków. Białe ptaszyska robią masę zamieszania i są niezwykle fotogeniczne. Odwiedzaliśmy ich kolonię o świcie, w południe i o zachodzie słońca, kompletnie nie znajdując zrozumienia u naszych siostrzeńców. Wynudzili się z nami koszmarnie. Tu kończymy spotkanie z Atlantykiem. Przed nami Bałtyk. Aby wpłynąć na nasze morze, musimy jeszcze pokonać Kanał Kiloński. Nie bardzo jednak chcemy płynąć w tłoku, burta w burtę z pordzewiałymi kolosami oceanów, wybieramy więc na pierwszy etap mało znaną drogę kanałem Eider. Niemal zupełnie samotnie rozkoszujemy się wiejskimi krajobrazami nizinnych Niemiec, posiłki jadamy, stojąc na kotwicy i nocujemy w prowadzonej przez farmerską rodzinę cichej przystani. Dopiero po dwóch dniach wpływamy do Kanału Kilońskiego. I nareszcie jesteśmy na Bałtyku, koniec z obliczaniem pływów!!! Z ciekawszych miejsc odwiedzamy perełkę niemieckich wysp, wyjątkowo malowniczą Hiddensee i uroczy, zabytkowy Stralsund oraz polskie kurorty Kołobrzeg i Łebę, by po ponad trzech i pół miesiąca żeglugi zawinąć do Gdańska. Odwiedziliśmy aż 56 portów w siedmiu krajach, poznaliśmy setki ciekawych miejsc i interesujących ludzi oraz, co najważniejsze, przeżyliśmy wspaniałą przygodę!