Jest trzecia rano, jeszcze zupełnie ciemno. Po drodze do cerkwi dostaję kubek gęstego czerwonego wina i sucharek do przegryzienia. Wnętrze świątyni wypełnia dym z kadzideł, ikonostas migocze w świetle świec, mnisi śpiewają psalmy. Wczesna pora i wino potęgują wrażenia. Długo wsłuchuję się w polifoniczne śpiewy i z głową zadartą do góry podziwiam freski. Wszystko przyjemnie wiruje…
Budzę się, gdy pierwsze promienie słońca przebijają się przez witraże. Już prawie ósma, koniec modlitwy i wszyscy razem schodzimy do trapezarii na śniadanie. W stołówce grube drewniane blaty oświetlone są tylko małymi lampkami, nisko nad głową półkoliste sklepienie, dokładnie pokryte freskami. Do jedzenia dostajemy ziemniaki i gotowaną ciecierzycę. Na stole leżą jeszcze oliwki i gruszki. Dzynnnnn… Dzwoni dzwonek, jeden z mnichów zaczyna czytać żywoty świętych, możemy jeść.
NA TEMAT:
– Nasz dzień podzielony jest na trzy części – opowiada mi Michalis przy śniadaniu. – Osiem godzin poświęcamy Bogu, kolejne osiem pracy, resztę mamy na odpoczynek, czyli czytanie, spanie, pranie itd. Za chwilę znów słychać dzwonek. Michalis szturcha mnie i daje znak, że koniec jedzenia. Dopijam szybko ziołowy czaj, gruszka do kieszeni i wychodzimy. Teraz każdy zaczyna swoją pracę. Jedni ruszają kopać grządki, inni łowić ryby, ktoś myje gary, zbiera oliwki – każdy ma swoje, przydzielone na cały rok obowiązki.
Półwysep Athos
Jeśli popatrzymy na Chalkidiki nocą, z bardzo wysoka, to na trzecim wystającym paluchu tego półwyspu będzie zupełnie ciemno. Kiedy Kassandra i Sithonia błyskają świetlistymi kolorami tysięcy hoteli, beach barów, kempingów i dyskotek, Athos jest zatopiony w ciemności i ciszy. Pośrodku tego turystycznego zagęszczenia zachował się chyba jeden z ostatnich dzikich kawałków Europy. Długi, wąski i porośnięty gęstym lasem półwysep, z którego tylko miejscami wystają szpiczaste dachy klasztorów. A na samym koniuszku, prosto z tej zieleni, wzbija się w niebo skalisty szczyt Świętej Góry.
Klasztor św. Dionizego, fot. Shutterstock.com
Półwysep Athos to praktycznie nietknięty ludzką ręką ogromny kawałek wybrzeża z bajkowymi zatoczkami. Zupełnie dzika przyroda, kwiaty, kaktusy, pachnące zioła, gaje oliwne, drzewa pomarańczowe i sieć prastarych, wydeptanych przez mnichów ścieżek, łączących małe punkciki klasztorów na półwyspie. Czas się po prostu zatrzymał i tak jest tu od wielu wieków.
Republika w Grecji
Granica jest w miasteczku Ouranoupoli (Uranupoli). Dalej można dostać się już tylko statkiem, który z małego portu odpływa wcześnie rano. Nie wolno się spóźnić i trzeba być dokładnie w dniu wyznaczonym przez biuro dla pielgrzymów. To jedyny sposób, żeby dostać się na Athos – drogi lądowej nie ma.
Na pokładzie sami mężczyźni, wszyscy zaspani, popijają mocną grecką kawę. Mnisi ubrani są na czarno, noszą długie brody i włosy spięte z tyłu w kucyk. Na szyi świecą im ogromne złote krzyże. Karmią mewy chlebem i śpiewają cicho modlitwy pod nosem.
Przed wejściem na pokład wysoki mnich przegląda moją wizę. Potwierdza dane przez krótkofalówkę. Czekam. Wszystko się zgadza, więc wpuszcza mnie na pokład. Płyniemy. Wiza uprawnia do czterodniowego pobytu na półwyspie, dostanę też bezpłatny nocleg i wyżywienie. Dokument wydawany jest na grubym żółtym papierze, ma ogromne pieczęcie Republiki Athos, z boku godło i ręczne podpisy Świętej Rady, która zatwierdza mój pobyt. Z tyłu, po grecku w punktach wypisane są zasady, których muszę przestrzegać.
Athos należy do mnichów. To autonomiczna część Grecji, która ma status Republiki Teokratycznej i własny rząd z siedzibą w stolicy, malutkim miasteczku Karies.
Wędrówka do klasztorów
Klasztory są porozrzucane po całym półwyspie i jedyny sposób, żeby je zobaczyć, to wędrówka. Stare ścieżki przecinają półwysep pod wszystkimi kątami. Trzeba pamiętać, żeby dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. Klasztory mają ogromne mury obronne i potężne bramy, które zamykane są o zmroku. W każdym klasztorze można zostać tylko na jedną noc.
Kiedy docieram do serbskiego klasztoru Chilandar, wita mnie archondaris – mnich, który opiekuje się gośćmi. Idziemy wąskimi korytarzami i docieramy do dużej sali. W chłodnym wnętrzu pachnie ziołami. Na stole czeka już szklaneczka tsipouro – winogronowego destylatu z ziołowym aromatem, którym witani są goście. Do tego zawsze dostaniemy greckie pączki loukoumades, orzechową galaretkę i kubek źródlanej wody. Tsipouro rozlewa się przyjemnym ciepłem po całym ciele. Doskonale robi po całym dniu na szlaku. Odprężenie, krótka rozmowa i zostaję zaprowadzony do mojego pokoiku. Potem idę pomagać przy pracach w winnicy.
Fot. Shutterstock.com
Kobietom wstęp wzbroniony
Na Athos żyje się razem z mnichami. Jak trzeba, to pracuje się razem z nimi. Pomaga w ogrodzie, myje gary, zbiera owoce, obiera ziemniaki. Przy każdym klasztorze jest ogromny ogród, w którym mnisi sami uprawiają ziemniaki, fasolę, kapustę, cebulę. Są sady owocowe, winnice, gaje oliwne. Chleb też pieką sami.
Monastyry to prawdziwe perełki architektoniczne. Szczególne wrażenie robią „wiszące” klasztory po południowej stronie półwyspu. Uczepione skalistych grani, wiszą nad samą wodą. Większość z nich powstała w X i XI w. i do dziś są w doskonałym stanie.
Pierwsi mnisi pojawili się na półwyspie jednak dużo wcześniej, bo już pod koniec VII w. Na początku żyli w malutkich pustelniach na zboczach góry. Z czasem założyli pierwsze wspólnoty, powstawały małe osady zwane skiti. Jeszcze w XI w. mnisi dzielili półwysep z pasterzami wołoskimi, ale ze względu na domniemane kontakty mnichów z kobietami, pasterze zostali przegnani i utworzono granicę. Wtedy też zakazano wstępu kobietom i tak jest do dziś.
Od niemal tysiąca lat wszyscy mieszkańcy są płci męskiej. Specjalny edykt wydany w 1060 roku zabrania wstępu na Athos wszelkim istotom płci żeńskiej z wyjątkiem kotek, które świetnie łapią myszy. Potem były na przemian okresy rozwoju i upadku. Najazdy, podczas których grabiono klasztory, pożary i susze. Dziś, po kryzysie lat 60., kiedy życie monastyczne na Athos praktycznie zamarło, znów następuje odrodzenie. Obecnie jest tu dwadzieścia klasztorów i żyje kilka tysięcy prawosławnych mnichów z różnych części świata.
Kolejnego dnia idę nadmorską ścieżką do założonego przez Gruzinów monastyru Iviron. Nad samym brzegiem spotykam Thasosa. Mieszka w małej pustelni, ma swoją łódkę. – Część złowionych ryb niosę do klasztoru i w zamian dostaję chleb, owoce, oliwki – taka wymiana – opowiada mi na małym tarasie, przy plastikowym stoliczku wyrzuconym przez morze.
Szczyt Athos
Sam koniec półwyspu mnisi nazywają pustynią. Jest tam dużo cieplej, jest więcej kamieni i mniej zieleni. I wysokość większa – szczyt Athos ma 2033 m n.p.m. Tutaj znajduje się najwięcej pustelni i małych osad.
Jeszcze przed wschodem słońca ruszam ze skiti Agias Annas na szczyt Athos. Na początku ostre podejście po kamiennym osuwisku, potem ścieżka wiedzie pralasem – wśród drzew porośniętych zielonymi mchami. O wschodzie słońca nagle wszystko ożywa. Po prostu pstryk – zaczynają śpiewać ptaki, kwiaty otwierają pąki i zapachy unoszą się w powietrzu. W dole niebieska tafla morza zaczyna błyszczeć.
Cały dzień idę zupełnie sam. Dopiero pod samym szczytem spotykam Siergieja, rosyjskiego mnicha, który od kilku dni taszczy ogromny kamień na budowę kaplicy na szczycie. Odpoczywa, zlany potem. Siadam obok i pytam o pustelników. – Bracie, pustelnie to liga mistrzów – zaczyna. Marszczę brwi z lekkim zdziwieniem. – Widzisz, to się wszystko fajnie ogląda, ale żeby tak samemu zagrać to jest duża sztuka! – dodaje i rusza dalej ze swoim ciężarem.
Potem spotykamy się jeszcze na szczycie, kiedy leżę w cieniu pod dużym głazem i patrzę na cały półwysep. – Jesteśmy tu od ponad tysiąca lat i będziemy jeszcze bardzo długo – mówi. – Wy tam za wszystkim pędzicie, maile, telefony, Facebook. Po co się śpieszyć? My tu na wszystko mamy czas…