NA TEMAT:
Na Lanzarote ziemia zatrzęsła się w 1730 r. Świadkiem pierwszych podrygów był ksiądz Andres Lorenzo Curbelo, który w swoim dzienniku odnotował rozstąpienie się ziemi i pojawienie góry, z której płomienie wydobywały się przez 19 dni. Być może wierzył, że to chwilowe, że lawa zastygnie, nim wyrządzi więcej szkód. Nie mógł przewidzieć, że wulkany zasną dopiero sześć lat później.
To największy udokumentowany proces wulkaniczny w historii Wysp Kanaryjskich. Rzeki lawy zniszczyły wszelkie objawy życia na obszarze niemal 200 km kw. Na szczęście nikt nie zginął. Wybuchy nie były na tyle gwałtowne, by uniemożliwić ewakuację.
Góry Ognia
Park Narodowy Timanfaya, nazywany również Górami Ognia, chroni efekty kataklizmu od 1974 r. Wcześniej nikt się tu nie zapuszczał (lawa aa nie sprzyja spacerom), dzięki czemu krajobraz pozostał niezmieniony.
Od wulkanów dzieli mnie tylko szyba autokaru. Po terenie parku nie można poruszać się pieszo ani na własną rękę. Pojazdy pokonują tę samą trasę. Z jednej strony taka perspektywa frustruje, z drugiej nie chciałabym się tu zgubić. Wulkany wciąż sprawiają wrażenie groźnych. Czerwone zbocza wyglądają, jakby trawiła je gorączka. Wydaje się, że lada chwila wyrośnie przed nami ściana ognia.
Przy restauracji El Diablo (czyż mogłaby nazywać się inaczej?), punkcie startowym Ruta de los Volcanes, ziemia jest gorąca. Na tyle, że nie jestem w stanie utrzymać w garści kilku kamyków wykopanych tuż spod powierzchni. Chrust wrzucony do leja w mgnieniu oka zajmuje się ogniem, a woda wlana do niewielkiej rynny wybucha w górę na kilka metrów z głośnym sykiem, pozostawiając po sobie tylko kłęby pary. Temperatura sprawia, że na ruszcie zamontowanym nad swego rodzaju studnią mięso skwierczy i rumieni się bez żadnego opału.
Pokazy geotermalne w Parku Narodowym Timanfaya na Lanzarote, fot. Karolina Tomas
Pokazy geotermalne odbywają się tu niemal bez przerwy. W restauracji można skosztować potraw z naturalnego grilla.
Cesar Manrique
Ostatnia erupcja na Lanzarote miała miejsce w 1824 r. 142 lata później Cesar Manrique poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Artysta mieszkał i tworzył w tym czasie w Nowym Jorku. Gdy tylko dotarła do niego informacja, że w jego rodzinnych stronach ma powstać turystyczny moloch, natychmiast wrócił do Arrecife. Nie mógł dopuścić do tego, by ktokolwiek próbował poskromić surowy krajobraz ziemi, na której się urodził i której nigdy nie przestał kochać.
Swoimi projektami udowadniał, że ingerencja człowieka może być niewidoczna. Przekonywał, że dzikość pejzażu jest największym walorem Lanzarote i że to ona przyciągnie turystów, a nie kolejny hotel z basenem.
W swoich działaniach był niezwykle konsekwentny. Zamiast walczyć z wiatrem, budował mu zabawki – rzeźby z ruchomymi elementami, które ożywały z każdym podmuchem.
Zabawka dla wiatru przy Fundacji Cesara Manrique na Lanzarote, fot. Karolina Tomas
Zaprojektował punkt widokowy w Parku Narodowym Timanfaya, tak by nikt nie odwracał wzroku od morza lawy.
Nie zmieniał krajobrazu, zmieniał sposób patrzenia. Eksponował to, co inni chcieli ukryć. Dzięki niemu Lanzarote wciąż sprawia wrażenie niedostępnej, a jednocześnie wyspę odwiedzają ponad dwa miliony obcokrajowców rocznie.
Dzięki niemu również mogę siedzieć dziś pod ziemią, w grocie w Jameos del Agua, wpatrywać się w gładką taflę laguny, którą od czasu do czasu marszczą ruchy ślepych krabów albinosów, i słuchać koncertu timple – tradycyjnego kanaryjskiego instrumentu.
Ukłony, Cesarze. Ukłony.
Jameos del Agua, fot. Karolina Tomas
Fundacja Cesara Manrique
Zwiedzanie Lanzarote warto zacząć od wizyty w Fundacji Cesara Manrique. Budynek był kiedyś domem artysty, który zaadaptował kilka „pęcherzy” zastygłej lawy na pokoje – to idealny przykład jego stylu.
Fundacja jest prywatną instytucją, pełniącą funkcję muzeum i galerii sztuki współczesnej. Kolekcja obejmuje prace Manrique i jego przyjaciół, m.in. Picassa.
Przeczytaj więcej o Lanzarote śladami Manrique.