Życie w Madrycie jest po prostu łatwe – powtarzają tu wszyscy. Popularne wśród madrytczyków powiedzenie „de Madrid al cielo” mówi, że miasto to jest ostatnim przystankiem między ziemią a niebem. Z Madrytu do nieba jest już prosta droga.
Główny plac Madrytu
Umówiłam się na Sol, czyli na głównym placu miasta. Miejsce to jest nie tylko dokładnym środkiem Madrytu, ale i całej Hiszpanii. Puerta del Sol, czyli brama słońca, bo tak brzmi pełna nazwa placu, jest środkiem hiszpańskiego wszechświata. Tutaj znajduje się symboliczny „kilometr zero”, od którego odlicza się odległości w Hiszpanii. Tutaj schodzą się także wszystkie manifestacje.
Centralny plac miasta jest również głównym miejscem spotkań madrileños (tak po hiszpańsku nazywa się mieszkańców stolicy). I to właśnie tam umawiam się ze znajomym Hiszpanem. To dość oczywiste miejsce spotkań w Madrycie, czego nigdy nie można powiedzieć o godzinie. Sergio zarzekał się, że będzie o 19:00, a wciąż go nie ma. No nic. Zamiast stać jak ten kołek na kilometrze zero, pójdę do La Mallorquina, położonej „na Solu” kawiarni, istniejącej od 1894 roku. Tam rozkładam mapę miasta.
Co zobaczyć w Madrycie
Sol znajduje się w samym centrum turystycznych atrakcji Madrytu. Gdy udamy się na zachód, trafimy na Plaza Mayor, który, jak głosi jego nazwa, miał być placem głównym, ale został boleśnie zdetronizowany przez Sol. Teraz znajdziemy tutaj kawiarnie i restauracje, a nieopodal Mercado de San Miguel – najchętniej odwiedzany przez turystów stołeczny bazar. Niedawno odnowiony, jest jednym z najstarszych zadaszonych targowisk w mieście.
Idąc z tego miejsca dalej w kierunku zachodnim, trafimy do Palacio Real. Hiszpański Pałac Królewski po prostu trzeba zobaczyć; zwiedzanie nie pozostawia niedosytu – 2800 pomieszczeń szczelnie wypełnionych eksponatami zaspokoi nawet najbardziej chciwe turystyczne apetyty.
Palacio real, fot. Shutterstock.com
Z tego miejsca już tylko krok do zapierającego dech w piersiach Teatro Real, z którego prowadzi Gran Via – handlowa ulica Madrytu. Nią dojdziemy do złotej trójcy madryckich muzeów: Museo del Prado, Centro de Arte Reina Sofia i Museo Thyssen-Bornemisza, gdzie zobaczymy ogromną kolekcję światowego malarstwa.
Gdy odbijemy stąd na północ, trafimy na kolejne centrum madryckiego wszechświata: Plaza de Toros de Las Ventas – główną arenę korridy w mieście. Jeszcze dalej bije kolejne serce stolicy – stadion Realu Madryt, Santiago Bernabéu.
Życie jak w Madrycie
No dobrze. Obeszliśmy Sol, a Sergia wciąż nie ma. Patrzę na zegarek – 19.30. Dzwonię. – No tak, tak, już wychodzę z domu – mówi z madryckim spokojem. Wygląda więc na to, że mam jeszcze trochę czasu.
Chodźmy zatem jeszcze dalej, poza turystyczne atrakcje. Bo – jak mówią tu wszyscy – to, co najlepsze, to właśnie nie zabytki, a owo madryckie życie! Poza życiem jak w Madrycie jako takim, mówi się tutaj o „la vida del barrio” (życiu dzielnicy). Niemalże każda z 21 dzielnic jest inna, każda ma swój własny charakter i szereg idących za nią skojarzeń.
Kiedy w Madrycie mówi się „Chamartín”, myśli się „biznesmeni”. To tutaj mieszkają pracownicy okolicznych instytucji państwowych oraz międzynarodowych korporacji. To miejsce w niczym nie przypomina małomiasteczkowego klimatu Chamberi z sąsiedzką atmosferą i lokalnymi bazarkami. Oba te miejsca kontrastują ze snobistyczną Salamanką.
Mówi się, że to najdroższa dzielnica w całej Hiszpanii. Znajdziemy tu luksusowe wille, butiki ekskluzywnych projektantów oraz... zasiedziałych konserwatystów. Podczas wyborów to tutaj notuje się największy odsetek głosów oddanych na partię konserwatywną – Partido Popular. Z pewnością zgoła inaczej głosuje Malasaña. Ta dzielnica jest żywcem wyjęta z filmów Almodovara: geje, transwestyci, niszowi artyści, alternatywne kluby, second-handy i duża ilość szminki. Sam reżyser również się stąd wywodzi.
Malasaña była bowiem kolebką La Movida Madrileña, zrzeszającej kontrowersyjnych artystów, do której należał Almodovar. Ten tolerancyjny, żywiołowy i frywolny ruch artystyczny zapoczątkował odnowę życia kulturalnego po śmierci generała Franco. Pod koniec lat 70. i na początku 80. zmienił on podejście do narkotyków i seksualności, ukochał sobie zabawę i młodość. Idee te wciąż żyją na ulicach, w klubach i kafejkach Malasanii. Mówi się tutaj, że to miejsce albo się kocha, albo nienawidzi.
Malasaña jednak, zgodnie z prawem miejskiej przyrody, zmienia swój charakter. Na jej wciąż rozkrzyczanej twarzy widać już znamiona gentryfikacji. Dzielnica staje się mekką madryckich hipsterów, a starzy mieszkańcy przenoszą się w inne, świeże lokalizacje. Rosnące czynsze wyganiają biedniejszą część artystów i punków do tańszej, wielokulturowej Lavapiés.
Przed wygnaniem Żydów z Hiszpanii w 1492 r. była to dzielnica żydowska, a nazwa, oznaczająca dokładnie „mycie stóp”, nawiązywała do rytualnego obmycia nóg przed wejściem do synagogi. W latach 90. XX wieku zostali tu już tylko płacący niskie czynsze emeryci lub puste mieszkania, a dzielnica nazywana była „pionowym slumsem”. Zaczęli tu ściągać squatersi oraz skuszeni niskimi cenami imigranci. Po wielu wiekach Lavapiés odzyskało więc swój multietniczny charakter.
Chińczycy, Arabowie, Latynosi, Hindusi i inne nacje stanowią około 60% mieszkańców dzielnicy. Na dobre zadomowili się tu też przedstawiciele kultury alternatywnej, otwierający centra artystyczne i kafejki. Wszyscy razem żyją w inspirującej, rozwijającej się w ciekawym kierunku symbiozie. To pewnie tutaj przyjedziemy dzisiaj późną nocą na canię (szklaneczkę piwa).
Na początku mamy iść do znajomych Sergia na kolację, a potem gdzieś w miasto. Pewnie jak większość Hiszpanów wyjdziemy najwcześniej około północy. Jutro zaś, jak wszyscy gatos (tak nazywa się rdzennych mieszkańców Madrytu), spotkamy się na targu el Rastro. To tutaj w niedzielę rano całe miasto leczy się z przewlekłego piątku z powikłaniami.
El Rastro – labirynt namiętności
Z ulicy ptaków na ulicę filmu. El Rastro to ponad 3500 stoisk, które w każdą niedzielę zastawiają ulice na południe od stacji metra La Latina. Dostaniemy tu wszystko, czego nie kupimy w regularnych sklepach czy supermarketach. Po używane przedmioty, antyki, interesujące ubrania i inne sprzedawane tu ciekawostki, madrileños przychodzą najczęściej około 11, chociaż bazar otwarty jest od 9 do 15.
Niemiecki pisarz Hans Magnus Enzensberger napisał, że „el Rastro jest ostateczną granicą między Afryką a Europą”. Także tutaj Pedro Almodovar umiejscowił akcję swojego filmu „Labirynt namiętności”. Bohaterowie w pierwszych scenach przechadzają się po targowych alejkach, które nie zmieniły się zbytnio od 1982 r., kiedy kręcony był film.
Ulica Fray Ceferino Gonzáles zwana jest ulicą ptaków – to tutaj handluje się domowymi zwierzętami. San Cayetano upodobali sobie malarze, Carnero i Carlos Arniches to ulice księgarzy i antykwariuszy, Mira el Sol zaś należy do miłośników filmu. Gdziekolwiek pójdziemy, i tak wszyscy spotkamy się na koniec przy placu de Cascorro. Przy canii i tapas wymienimy ploteczki z poprzedniego wieczora. Ja zaś na pewno zamówię bocata de calamares, kanapkę z kalmarami – jedną z madryckich specjalności.
Madryt kulinarnym szlakiem
Jak to się stało, że w samym środku półwyspu, 230 km od najbliższego portu, tradycyjnym daniem jest kanapka z kalmarami, a jako tapas tak często podaje się owoce morza? Madryt jako stolica był zawsze miejscem, gdzie spotykali się ludzie z różnych stron kraju i świata, mieszały się smaki i kuchnie. Poeta Antonio Machado nazwał to miasto „falochronem Hiszpanii”. W ten sposób typowym daniem stała się także zupa ślimakowa, która obok flaczków wołowych, świńskich nóżek i uwielbianych tutaj podrobów, uchodzi za jedno z bardziej rozpoznawalnych dań „kuchni madryckiej”.
Mało który gato może też sobie wyobrazić typową madrycką cantinę bez krewecich główek pod stopami. Niebieskie kafelki zwane azulejos, stary barman, trociny na podłodze, co różniejsze tapas dodawane do każdej canii i szczątki krewetek pod barem – to właśnie to, co tak świetnie definiuje klimat Madrytu. Czasem naprawdę warto darować sobie obejrzenie jednego zabytku, by wpaść na chwilę do takiego baru i nieśpiesznie popijając winko, rzucić sobie na podłogę jakąś głowę krewetki.
Bar tapas w Madrycie, fot. Shutterstock.com
Autentycznym madryckim daniem jest zaś cocido, jednogarnkowy gulasz podawany w południe. Na tę specjalność możemy trafić w jednej z małych, tanich i przytulnych rodzinnych restauracji, które serwują tzw. „menu del dia” (zestaw dnia). Jeśli będziemy mieli szczęście, to może akurat tego dnia przypadnie dzień cocido, a jeśli nie – to i tak zjemy smacznie i tanio.
Innym, popularnym gastronomicznym zwyczajem mieszkańców Madrytu są degustacje wina. Wstęp na organizowane wieczorami spotkania kosztuje zazwyczaj 20 euro, a sama impreza – jak każda impreza – polega na piciu, jedzeniu i rozmawianiu. Tutaj jednak pije się najlepsze wina, do których serwowane są przyporządkowane do koloru trunku tapas. Podczas degustacji specjalista opowiada o tajnikach winiarstwa, o historii danego trunku oraz o tym, jak nauczyć się wina rozpoznawać. Wszystko w bardzo przemyślanej kolejności: zaczynamy od win białych, przez różowe, lżejsze czerwone, aż po najgłębsze smaki win czerwonych, serwowane z najlepszymi hiszpańskimi jamónes (szynkami).
Spiesz się powoli
My tu gadu-gadu o jedzeniu, Sergia wciąż nie ma, a ja trochę zgłodniałam. Skoro już jestem w jednej z najbardziej znanych w Madrycie kawiarni – La Mallorquina, nie wypadałoby nie zjeść tutejszego specjału – torrijas. Ten smakołyk w postaci usmażonej kromki chleba, którą wcześniej moczy się w jajku, cukrze i mleku, jest daniem raczej śniadaniowym.
Madrileños, poza tradycyjnym chlebem maczanym w oliwie, gustują w słodkim rozpoczęciu dnia. Innym kultowym madryckim śniadaniem są churros – pączkowate pałeczki, które często polewa się czekoladą albo innym słodkim sosem.
Mimo że jest już 20, zamawiam obsypane cynamonem torrijas. Dokładnie w tym momencie do kawiarni wchodzi z beztroskim uśmiechem Sergio. Wita mnie całusami, pyta, jak się mam, zamawia kawę i słodką przekąskę.
– Jak to? Nie byliśmy umówieni na 20 u twoich znajomych na kolację? – dziwię się. – No tak. To znaczy, że mamy jeszcze jakieś dwie godzinki dla siebie – odpowiada mój przyjaciel jak gdyby nigdy nic. Wybucham śmiechem. Nie jestem ani poirytowana, ani zła. Rozglądam się dookoła. Cały Madryt wydaje się opływać słodkim spokojem. – Może wy tam w Polsce macie godziny, my tutaj mamy czas – Sergio rozkoszuje się smakiem kawy. – Prawdziwi gatos nawet spieszą się powoli. I są w tym mistrzami – mruga do mnie.