Podobno niezwykle trudno jest zatrzeć pierwsze wrażenie. Amsterdamowi się to jednak udało. W liceum przyjechałem tu z klasową wycieczką, praktycznie na chwilę. Pierwsze, co rzuciło nam się w oczy po wyjściu z autokaru, to chłopak w stroju alternatywno-młodzieżowym tańczący na śmietniku w rytm sobie tylko znanej melodii. Jego popis wywołał ogólną wesołość i porozumiewawcze mrugnięcia. No bo bo przecież wiadomo, he he, po czym się w Amsterdamie tak radośnie tańczy.
Ale była to najpospolitsza podróżnicza pułapka. Polega ona na tym, że już przed wyjazdem wiemy, co powinniśmy zobaczyć − Praga będzie magiczna, Paryż romantyczny, Rzym historyczny, a Amsterdam trochę niegrzeczny − po czym na miejscu dokładnie to widzimy.
Zanim jednak zdążyłem wypatrzyć kolejnego oryginała, zupełnie obezwładnił mnie widok ulic miasta. A na nich setki, czy nawet tysiące ludzi na rowerach. Wylewali się jak rzeka z każdego skrzyżowania. Zdawali się dominować na drodze, spychając z niej samochody i tramwaje. Ubrani nie na sportowo, a z szykiem i elegancją. Zmierzali do kawiarni, na uczelnię i do pracy na pojazdach, które nie przypominały popularnych wtedy u nas komunijnych „górali”, a stylowe nadrdzewiałe damki. Na początku myślałem, że to happening, święto, dzień bez samochodu, ale okazało się, że nie − tu jest tak zawsze. Nawet zimą, nawet w deszcz. To miasto jest po prostu inne.
De Wallen – Dzielnica Czerwonych Latarni
W kilkuosobowej grupie ruszamy z placu Dam w kierunku wschodnim. Prowadzi nas Mark Law, ekscentryczny przewodnik w czapce z kolorowym pomponem. Przyjechał do Amsterdamu na studia w latach 90., a ostatnio, jak mówi, zatęsknił i wrócił tu spędzić kryzys wieku średniego. Podczas pierwszego pobytu zamieszkał w słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, piętro ponad pracującą w najstarszym zawodzie świata dziewczyną, dzięki czemu poznał ją, jej koleżanki po fachu i całe to środowisko od podszewki. Wycieczka z nim to dużo lepszy pomysł niż samodzielne szwędanie się po okolicy − inni widzą tylko panie w skąpych strojach, my całe skomplikowane tło związane z tym procederem. Jest on w Holandii legalny, jednak nie wolno poszukiwać klientów na ulicy, dlatego właśnie dziewczyny uśmiechają się zza przeszklonych drzwi pokoi podświetlonych purpurowym światłem (stąd nazwa dzielnicy).
Uśmiech może zmienić się szybko w wściekły grymas, jeśli tylko ktoś zacznie robić im zdjęcia, zaś jego aparat w chwilę potem zostanie roztrzaskany o chodnik. Większość dziewczyn przyjechała bowiem z krajów, gdzie na ich pracę nie patrzy się tak tolerancyjnie jak tu, a takie zdjęcie wrzucone do internetu może uniemożliwić im powrót. Ich klienci to zresztą także głównie przybysze, choć zdecydowana większość gości zapuszcza się tu zwabiona sławą tego miejsca. Jest ono na swój sposób fascynujące, choć odczuwam już znużenie tym tłumem i niezdrową atmosferą wokół. Dlatego cieszę się, że na nocleg wybrałem miejsce położone nieco na uboczu, w studenckiej dzielnicy De Pijp.
Lot z Warszawy do Amsterdamu trwa 2 godziny. Najlepsze połączenia na tej trasie, 3 razy dziennie, oferują holenderskie linie lotnicze KLM. Ceny od 530 zł w obie strony. Linie operują z lotniska Schiphol, położonego 30 minut kolejką od centrum miasta. Można więc wygodnie zwiedzić Amsterdam także podczas dłuższej przesiadki, podróżując z KLM do jakiegoś egzotycznego celu – linie obsługują 130 kierunków na pięciu kontynentach. Szczegóły na www.klm.pl. Do Amsterdamu latają też linie LOT, zaś do oddalonego 120 km Eindhoven dolecimy liniami Wizz Air i Ryanair.
Jak dojechać
Lot z Warszawy do Amsterdamu trwa 2 godziny. Najlepsze połączenia na tej trasie, 3 razy dziennie, oferują holenderskie linie lotnicze KLM. Ceny od 530 zł w obie strony. Linie operują z lotniska Schiphol, położonego 30 minut kolejką od centrum miasta. Można więc wygodnie zwiedzić Amsterdam także podczas dłuższej przesiadki, podróżując z KLM do jakiegoś egzotycznego celu – linie obsługują 130 kierunków na pięciu kontynentach. Szczegóły na www.klm.pl. Do Amsterdamu latają też linie LOT, zaś do oddalonego 120 km Eindhoven dolecimy liniami Wizz Air i Ryanair.
Cały weekend w Amsterdamie można spędzić w muzeach
Kolejny dzień wstaje deszczowy, co ładnie współgra z moim planem zobaczenia dzielnicy muzeów. Mieszkańcy niezrażeni pogodą pedałują na swoich jednośladach, a ja zastanawiam się, czy mógłbym stać się jednym z nich. Intuicyjnie czuję, że pasowałbym do Amsterdamu. Wytwarza on klimat, w którym wolne duchy i indywidualiści czują się jak ryby w wodzie. Zachwytu nad miastem nie kryła w swoich notatkach z podróży Olga Tokarczuk − „Świat tu wydaje się być stworzony na ludzką miarę, jest w rozmiarze HS − Homo sapiens size. Wygodny, stabilny, mimo grząskiego gruntu, wydartego morzu − bezpieczny. (...) Mam wrażenie, że ludzie są rozluźnieni, zadowoleni, uśmiechnięci i uprzejmi. (...) Panuje tutaj łagodna anarchia, miękka i wzruszająca. Przyzwyczaiłam się do niej szybko i dobrze się z nią czułam”. Pisarka nie ma też wątpliwości, że nowoczesna Europa miała swój początek tutaj, w Amsterdamie czasów Złotego Wieku.
W XVI stuleciu, gdy obszar Niderlandów dostał się we władanie arcykatolickiego króla Hiszpanii Filipa II, protestancka północ kraju wymówiła mu posłuszeństwo, rozpoczynając długi okres walk o niepodległość. Ośmieleni sukcesami na lądzie, Holendrzy szybko zbudowali też flotę i w krótkim czasie przejęli hiszpańskie i portugalskie szlaki morskie oraz wiele spośród ich kolonii w Indiach, Indonezji, Afryce i Ameryce Południowej. W 1602 r. w celu zarządzania terytoriami zamorskimi utworzono Zjednoczoną Kompanię Wschodnioindyjską − pierwszą globalną korporację na świecie (w największym rozkwicie miała prawie 200 statków i zatrudniała 50 tys. pracowników). Kilka lat później jej żeglarz, szukając nowej drogi na Pacyfik, znalazł wyspę Manhattan, gdzie wkrótce powstała osada Nowy Amsterdam. Co prawda później Anglicy zmienili jej nazwę na Nowy Jork, ale to właśnie Amsterdam był Nowym Jorkiem, Dubajem czy Szanghajem XVII wieku, najbogatszym miastem świata, sercem międzynarodowego handlu i bankowości, gdzie rozkwitały rzemiosło, filozofia i nauka.
Z tego okresu pochodzą układające się w pajęczą sieć kanały i przeglądające się w nich ceglane kamienice budowane na palach, wbijanych w grząski grunt. Jeśliby nie liczyć rowerów przypiętych do barierek mostów, krajobraz centrum miasta właściwie nie zmienił się od tamtego czasu. Dowody na to znajdziemy w malarstwie holenderskim Złotego Wieku, które zrezygnowało z malowania scen biblijnych na tle baśniowych krajobrazów na rzecz realistycznego przedstawiania ówczesnej rzeczywistości. Wystarczy wybrać się do Rijksmuseum, gdzie zgromadzono pokaźną kolekcję dzieł z tego okresu. Ze ścian spoglądają ukazani jak żywi mężczyźni w eleganckich czarnych surdutach i kapeluszach z zagiętym rondem. Największe tłumy gromadzą od lat ogromne obrazy Rembrandta van Rijna, w tym słynna „Straż nocna”. Przedstawia ona kompanię gwardzistów w bojowym rynsztunku wychodzących na nocny patrol. Wygląda na to, że w tej akurat kwestii coś się zmieniło. Dzisiaj policji na ulicach Amsterdamu prawie się nie widuje.
Jak zostać tubylcem? Przeżyj zwykły dzień z życia miasta
Po sąsiedzku znajduje się także muzeum poświęcone twórczości Vincenta van Gogha oraz muzeum miejskie, gromadzące sztukę współczesną, zaś między placówkami rozpościera się wielka zielona przestrzeń. Gdyby tylko dzisiaj nie padało, pewnie poszedłbym w ślady mieszkańców i zamiast zwiedzać tyle muzeów, urządziłbym sobie drugie śniadanie na trawie. Prawdę mówiąc, zazdroszczę im trochę. Od dwóch dni częściej od chropowatej holenderskiej mowy słyszę angielski z przeciskam się przez tłumy Brytyjczyków, którzy przyjechali na weekend w Amsterdamie, wdychając po drodze opary marihuany dolatujące z coffeeshopów. A oni wyluzowani, nigdzie się nie spieszą.
Postanawiam więc, że od jutra będę spędzać czas inaczej, tak jakbym był stąd. Na portalu Couchsurfing rozpytuję, co o moim pomyśle sądzą amsterdamscy tubylcy. Odzew jest bardzo pozytywny. Erik radzi mi, bym zaczął od poznania historii miasta poprzez muzea (co już zrobiłem). Victor zachęca mnie do odkrywania wielokulturowości Amsterdamu − ze względu na kolonialną historię mieszka tu mnóstwo osób o latynoamerykańskich czy azjatyckich korzeniach, co szczególnie widać w kuchni − najwięcej jest restauracji indonezyjskich i surinamskich. Joanna dodaje, by lokalnych smaków poszukać też na ulicznych bazarach, które rozkładają się praktycznie w każdej dzielnicy. Największy to Albert Cuyp Markt działający w „mojej” dzielnicy De Pijp. Potomkowie dawnych handlowców przychodzą tu 6 dni w tygodniu po mydło, powidło i zapięcia do rowerów. Ja zatrzymuję się przy straganie serowym i kupuję spory kawał czerwonego sera z pesto (nie wiedziałem nawet, że takie połączenie istnieje).
Po zakupach znów pora na kulturę. Jednym z muzeów poleconych przez Erika jest Foam, galeria, która wydaje też renomowany magazyn fotograficzny. Foam zajmuje tylko jedną kamienicę, przez co zdjęcia są bardzo starannie wyselekcjonowane. Problemów z przestrzenią nie ma Muzeum Filmowe EYE, które niedawno wyniosło się na drugi brzeg rzeki Ij (bonusem jest więc niezapomniana wycieczka promem) do futurystycznego gmachu. To wielkie kino studyjne i muzeum w jednym; zwiedzając interaktywną ekspozycję, poznaje się historię holenderskiej i światowej kinematografii.
Wieczorem trafiam do miejsca o nazwie Roest (czyli rdza), alternatywnego klubu schowanego w dawnych zabudowaniach portowych. Za wystrój lokalu służą stare i pordzewiałe sprzęty, a w środku, choć tłum już niemały, dwóch chłopaków wyglądających dziwnie nawet jak na Amsterdam kręci hula hop... Dzień kończę, wcielając w życie poradę Teda, by poznać świat tutejszych squatów, na koncercie w OT301. To miejsce co prawda nie jest już squatem, a centrum kultury niezależnej, ale dawny klimat pozostał. Połowa jazzbandu gra ze sceny, druga połowa – siedząc przy stołach pośród publiki. Można oczywiście bawić się bardziej mainstreamowo w klubach wokół placu Leidseplein. Najbardziej oblegane to Melkweg, Sugarfactory, Chicago Social Club oraz Paradiso, nazwany tak, bo mieści się w dawnym kościele.
Alternatywne atrakcje dla wtajemniczonych
Ted radzi jeszcze, bym po prostu powłóczył się po dzielnicach De Pijp i Jordaan i koniecznie przesiadł się na rower, z kolei Anna poleca wizytę w browarze 't Ij, który mieści się w starym wiatraku. Tych porad nie powinno się jednak stosować jednocześnie − tamtejsze piwo jest smaczne, ale bardzo mocne. Tego ranka mam zresztą lepszy pomysł. Skoro jestem tu u siebie, mogę spędzać weekend w Amsterdamie tak, jak najbardziej lubię na co dzień, to znaczy iść na jogę. Nie byłbym jednak sobą, gdybym wybrał ot tak najbliższą szkołę. Zamiast tego znów wsiadam na prom i zamieniam wiekowe kamienice na hangary i kontenery dawnej stoczni NDSM, które w ostatnich latach odżywają jako restauracje, biura, sklepy i lofty. Jednym z takich miejsc jest Pllek, nieduże centrum kultury z niesamowitą plażą nad brzegiem rzeki, knajpką i przestrzenią na działania artystyczne czy właśnie jogę. Na promie zauważam dziewczynę z matą. Okazuje się nauczycielką prowadzącą zajęcia, na które zmierzam. Słysząc, że przyjechałem z zagranicy, postanawia poprowadzić warsztaty po angielsku, co dla nikogo z przybyłych nie jest problemem − perfekcyjną angielszczyzną władają tu wszyscy, łącznie z bezdomnym spotkanym w parku. Ćwiczymy przed przeszkloną ścianą z widokiem na rzekę, który robi się coraz bardziej cudny w miarę jak zza chmur przebija się słońce.
Trafiłem w to miejsce dzięki stronie Spotted By Locals. Powstała kilka lat temu właśnie w Amsterdamie, a dziś działa w kilkudziesięciu miastach Europy i kilku za oceanem. W każdym z nich paru miejscowych blogerów eksploruje swoje ulubione rewiry, pisząc krótkie recenzje odwiedzonych miejsc, dzięki czemu z czasem tworzy się z nich pokaźna lista „sekretnych zakątków” − znanych mieszkańcom, ale w większości nieobecnych w turystycznych przewodnikach. Wieczorem spotykam się z Emelie Schuts, która pisze dla tego serwisu od ponad roku. Mówi, że nie ma trudności z wynajdywaniem nowych tematów na bloga, bo miasto jest tak pełne życia, że nowe, interesujące miejsca pojawiają się co chwilę. Jednak na miejsce spotkania wybrała Café de Oranjerie, która istnieje od lat, bo lubi ją i mieszka tuż za rogiem, w dzielnicy Jordaan. I taki też ma sposób na spędzenie wolnego dnia „jak ktoś miejscowy” − pokręcić się po klimatycznej okolicy takiej jak ta, gdzie od pokoleń mieszkają te same rodziny, przysiadając w kameralnych barach. Gdyby zaś nosiło mnie gdzieś dalej, do parku czy na bazar, mam koniecznie wziąć rower. Powinienem tylko uważać, by był zwyczajny, czarny, a nie czerwony lub żółty z dużym logo wypożyczalni, bo wtedy będzie jasne, że jestem turystą. Wielu z nich wsiada na rower w Amsterdamie po raz pierwszy od dzieciństwa, o czym mieszkańcy doskonale wiedzą i bez skrupułów bawią się w straszenie jednodniowych rowerzystów. Trzeba uważać.
Amsterdam na rowerze
Ostatniego dnia wynajmuję więc rower. Pomarańczowy. Przestałem się jednak upierać przy udawaniu, że nie jestem turystą, który spędza przedłużony weekend w Amsterdamie i jadę po pamiątki. Na pływającym targu kwiatowym kupuję cebulki żonkili, a kawałek dalej nabywam spory zapas wafli z syropem − to narodowy przysmak Holandii. Przemieszczam się nadzwyczaj sprawnie − większość miejsc, które zwiedziłem wcześniej, teraz objeżdżam w parę godzin. W porównaniu z jazdą po Warszawie jest to spacer po parku kontra wyprawa przez dżunglę, więc na początku czuję się trochę jak ten dziki wyciągnięty z buszu, ale łatwo przywykam. Na szczęście nikt nie próbuje mnie przestraszyć, nawet kierowcy samochodów nie trąbią, gdy parę razy wymuszam pierwszeństwo. Mam wrażenie, że miasto mnie przyjęło, tak jak przyjmuje wszystkich, bez różnicy, czy tu się urodzili, czy przyjechali wczoraj. Do niczego nie zmusza, nic nie narzuca. Możesz balować do rana w Paradiso albo wstać o świcie na jogging po Vondelparku, odurzać się w coffeeshopie, spędzić dzień z Van Goghiem, zostać odkrywcą kulinarnym, tancerzem na śmietniku, artystą lub cyklistą. W Amsterdamie możesz być, kim chcesz.