Wilgotne powietrze ma specyficzny, morski zapach. Zielona murawa miękko ugina się pod stopami. Jeszcze krok, a raptownie skończy się urwiskiem, o które rozbijają się szare fale Atlantyku. Ich głuchy łoskot nigdy nie ustaje. Czasem tylko, kiedy wiatr słabnie, przeradza się w jednostajny szum. Białawe lub rdzawobrunatne klify ciągną się aż po horyzont.
W tej części Irlandii Północnej całe wybrzeże jest poszarpane. Na dogodniejszych skrawkach lądu, wciśniętych pomiędzy urwiska, rybacy pobudowali niewielkie domki. Zazwyczaj krętą ścieżką pomiędzy skałami schodzi się do zatoczki, w której cumują kolorowe łodzie i kutry. Kiedy wracają z połowu, na pokładzie leżą wydarte morzu ostrygi, homary, łososie, kraby, zdarzy się i ośmiornica.
Przeprawa nad klifami
Po krótkim postoju jestem znowu na szlaku – jeszcze kilometr i przejdę nad wzburzonymi wodami po wiszącym mostku. Dawniej używali go rybacy, by dotrzeć na wysepkę Carrick-a-Rede. Nazwa wywodzi się z języka gaelickiego i oznacza „skałę na drodze”. Wysepka jest tak malutka, że faktycznie przypomina skałę rzuconą w morze, a droga to nic innego jak szlak migracyjny łososia atlantyckiego, który tędy przemieszcza się na zachód.
By zastawić sieci, rybacy wypływali łodzią – jeden koniec sieci przymocowywali do lądu, a drugi na łuku wysuwali w morze – jednak zebrany połów przenosili na stały ląd właśnie po wspomnianym mostku. Dziś ma dwie linowe poręcze, choć dawniej była tylko jedna. Zdarzało się, że ktoś przeszedł w jedną stronę, ale już nie dał rady wrócić – trzeba było po delikwenta wysyłać łódź. Hm, patrzę na spienione fale pod sobą i myślę, że zdecydowanie wolę iść po chybotliwych linach, niż ryzykować wodną przeprawę.
Na wysepce słychać hałaśliwe nurzyki, gnieżdżące się jeden przy drugim na wąskich półkach skalnych. Wesoły harmider. Nieco wyżej nad nimi, w zagłębienia i szczeliny wciskają się petrele i alki. Przymglony horyzont odsłania delikatne zarysy szkockich wysp. Nade mną przewalają się białe cumulusy. Przygrzewa słońce.
Wzdłuż Irlandii Północnej
Pokuszę się o stwierdzenie, że Causeway Coastal Route – droga prowadząca wzdłuż wybrzeża Irlandii Północnej od Derry-Londonderry aż do Belfastu – to jedna z najbardziej widowiskowych tras na świecie. Wzięła swą nazwę od niezwykłej formacji skalnej – Grobli Olbrzyma (Giant’s Causeway). Dwie zatoki rozdziela cypel, utworzony przez blisko 40 tys. czarnych kolumn. Każda w przekroju ma niemal idealny kształt sześciokąta. Ściśle przyklejone do siebie, kiedyś stanowiły jedną całość. Wskutek erupcji wulkanu ziemię zalała bazaltowa lawa. Zastygająca masa utworzyła długi jęzor, który popękał później, tworząc tak regularne formy. Niektóre liczą aż kilkanaście metrów, inne ledwie metr – razem to istne arcydzieło.
Droga prowadzi mnie przez najróżniejsze krajobrazy. Nigdy nie wiem, co się wyłoni zza kolejnego zakrętu. Gdy wjeżdżam w głąb lądu, zielone przestrzenie ustępują miejsca rdzawożółtawym, surowym wzgórzom niczym z Marsa. Potem miasteczko. Białe zabudowania przykryte gęstym bluszczem, a zamiast skrzyżowań, jak w całej Wielkiej Brytanii – małe rondka. Na nabrzeżu równy szpaler domków o wiktoriańskich fasadach w pastelowych odcieniach błękitu, kości słoniowej i różu. Potem znowu zielona przestrzeń z żółtymi plamami krzewów janowca i dzikie urwiska.
Gdzieniegdzie ocean łagodnie wgryza się w ląd, tworząc półkoliste zatoczki z białymi plażami. Schodzę na jedną z nich, nagle zza skalnego łuku wypada dwukółka. Kary koń energicznie wyrzuca kopyta do przodu. W tle za nim z falami walczą surferzy. Jest tylko kilkanaście stopni i mży, ale najwyraźniej zahartowanym Irlandczykom to nie przeszkadza. Za chwilę na plaży pojawia się cała rodzina ze sportowymi kajakami-jedynkami. Ubrani w kombinezony z pianki na wypadek wywrotki (w falach o taką nietrudno), niezrażeni temperaturą wchodzą do wody.
Belfast
Kiedy wjeżdżam do Belfastu, na początku czuję się trochę nieswojo. Po kilku dniach spędzonych na wybrzeżu jeszcze czuję słony zapach oceanu. W pamięci mam wieczory przy kominku i sute śniadania w nadmorskim pensjonacie z Nowozelandczykami, zwiedzającymi kraj swych przodków, którzy wyemigrowali z Irlandii w XIX wieku. Teraz odsłaniam ciężkie kotary w moim hotelowym pokoju, wyglądam na zatłoczoną Victoria Street i coraz mniejszą mam ochotę na wielkomiejski gwar.
Jednak kiedy spotykam się z Billym Scottem, najpopularniejszym w Belfaście przewodnikiem, i wsiadam do jego czarnej taksówki, od razu zmienia się atmosfera. Jowialny Irlandczyk zna miasto jak mało kto i rozpoczyna wciągającą gawędę, pełną żartów i anegdot.
Zaglądamy do Crown Liquor Saloonu – pubu z 1839 r., którego każdy zakątek ma własną historię; boazeria na ścianach początkowo miała stanowić wystrój bliźniaczego statku Titanica, a podłogę przy wejściu, po której stąpają wszyscy goście, zdobi... korona królowej.
W sercu historycznej dzielnicy Cathedral Quarter zatrzymujemy się przy XIX-wiecznym hotelu Merchant, łączącym wiktoriański przepych z elegancją art déco. Zaglądamy do restauracji, jednej z nielicznych, która wciąż serwuje tradycyjną popołudniową herbatkę.
Przechodzimy przez Coctail Bar i jedyny w mieście jazzowy bar Berts, do którego za namową Billy’ego przyjdę wieczorem na kolację i koncert.
Billy zna wszystkich i wszyscy znają jego; witany jest z nieukrywaną serdecznością. Zresztą, na tyle, na ile zdążyłam zauważyć okiem przybysza z zewnątrz, Irlandczycy są jedną z najbardziej sympatycznych nacji, jakie poznałam. Porywczy, ale dowcipni, pełni pogody ducha. Nie na darmo ich ulubione powiedzenie to: „Mogło być gorzej”.
Ten optymizm widać nawet w zachodnim Belfaście. Choć murale na murach rozdzielających katolickie dzielnice od protestanckich w głównej mierze portretują ofiary i sceny z czasów konfliktu, to pojawiają się też malowidła pokoju, na których, śladem Billa Clintona i Dalajlamy, dopisuję kilka słów od siebie, w myślach życząc Irlandczykom jak najlepiej.