Fale sięgają już czterech metrów. Wdarły się do hotelu w St. Julian’s, tłukąc szyby w oknach. Wiatr z całych sił wygina palmy – wydaje się, że nie zdołają wrócić do pionu. Sama z trudem stoję w miejscu, każdy podmuch zaburza równowagę. Według mieszkańców taka pogoda na Malcie zdarza się dwa, może trzy razy w roku.
Tymczasem w zatoce na południu wyspy łodzie ledwie się kołyszą. Tu wiatr nie dociera. Mimo to szaruga przegoniła większość turystów. Choć jest sobota i zbliża się pora obiadowa, to w restauracji Ta’Victor zajęte są tylko dwa stoliki. Dziwne, bo Maltańczycy lubią stołować się poza domem. Ponoć żeby znaleźć wolne miejsce w niedzielę, kilka dni wcześniej trzeba zadbać o rezerwację. Do miasteczka Marsaxlokk zjeżdża się wtedy cała wyspa. Nigdzie nie ma takiej ryby jak tutaj.
Menu nie jest potrzebne. Właściciel i szef kuchni w jednym Victor Aquilina zatrzymuje się przy każdym z gości i podpowiada, co zamówić. Na moim stole ląduje świeży okoń morski. Jeden kęs i już rozumiem, dlaczego do Victora ustawiają się kolejki.
NA TEMAT:
Dzień targowy w Marsaxlokk
Ponoć mieszkańcy Malty potrafią określić kierunek wiatru i tym samym przewidzieć pogodę po ruchu zasłon o poranku. Dziś ani drgną! Rozsuwam je gwałtownym ruchem, by ujrzeć pierwsze promienie słońca. Najwyraźniej wczorajsza wichura to faktycznie anomalia.
Gdy dojeżdżam do Marsaxlokk, dochodzi siódma. Trudno uwierzyć, że to ta sama miejscowość, w której byłam wczoraj. Wzdłuż brzegu pojawił się rząd straganów, ludzie sprawnie rozstawiają kolejne. Sprzedawczynie zachwalają ryby i owoce morza pierwszym klientom. Na placyku przy kościele Matki Boskiej z Pompei jest dziś pełno stolików. Maltańczycy delektują się pastizzi – nadziewanymi (najczęściej serem) wypiekami z ciasta francuskiego. Port budzi się powoli.
Rytm przyspiesza po porannej mszy. Kościelne dzwony i tak nie pozwolą nikomu spać – biją nieprzerwanie już kilkanaście minut. Gdy pytam starszą kobietę o przyczynę, ta prostuje się i z dumą odpowiada, że dziś przypada 49. rocznica konsekracji. – Nie wiem, co się dzieje, zaraz zwariuję! – sprzedawcy są mniej entuzjastyczni.
Niedaleko placu stoi pomnik. Przedstawia mężczyznę wracającego z połowu z koszami pełnymi ryb i czekające na niego dzieci. Dziś chłopiec ma na głowie czerwoną bluzę. Na łódce, którą trzyma w jednej ręce, wisi torba zakupowa. Drugim ramieniem obejmuje dziewczynkę tulącą psa. Ledwo ich widać zza metalowego pojemnika po rybach. Jest jeszcze kot, ale zniknął gdzieś w cieniu rozkładanego stolika. W niedzielę najważniejszy jest targ.
Kiedyś były tu głównie stoiska rybne, dziś stanowią mniejszość. Poza nimi jest wszystko, czego na targowisku nie może zabraknąć: owoce, warzywa, ubrania, zabawki, mydło i powidło. Ale przecież nie po to mieszkańcy co tydzień przemierzają całą wyspę. Ryby nie są najtańsze, za to świeże. I złowione tutaj. A dla Maltańczyków „tutejsze” oznacza „bezcenne”.
Luzzu – tradycyjna maltańska łódź
Mężczyzna zwinnym krokiem wchodzi do niewielkiej łódki zacumowanej przy brzegu. Trzeba wybrać wodę po wczorajszym deszczu. Na Malcie każda kropla jest na wagę złota, ale rybakom zła pogoda uniemożliwia pracę. Przysiadam się do starszego pana, który przygląda się niedzielnej krzątaninie z ławki. Jest na emeryturze, ale podkreśla, że wciąż ma łódź. Wskazuje palcem, gdzie mogę ją znaleźć. Teraz wypływa tylko dla przyjemności, czasem złowi coś na rodzinny obiad, to wszystko. – Co robimy, kiedy pogoda nie sprzyja? Czekamy na lepszą – pytanie lekko go rozbawiło.
W Marsaxlokk praktycznie każdy zajmuje się rybołówstwem. Jedni wypływają na cały tydzień, drudzy na kilka dni, inni na parę godzin – w zależności od posiadanej licencji. I łodzi.
Większość z nich wygląda podobnie. Są pomalowane na niebiesko i żółto, często mają czerwone i zielone elementy. – Niebieski na cześć Najświętszej Panienki, żółty jest jak słońce, reszta to makijaż – Samuel, z którym zabieram się na krótką wycieczkę po zatoce, porównuje łodzie do kobiet. Według niego traktować tak należałoby szczególnie frejgatinę – niewielką łódkę z delikatnego drewna. Służy raczej do transportu niż połowu. Rybacy korzystają z niej, by dostać się na właściwy pokład.
Kajjikk jest większy i mocniejszy. Można wypłynąć nim w morze, ale to wciąż nie najsłynniejsza z łodzi. Ma płaską rufę i tym różni się od luzzu. Ta tradycyjna maltańska łódź ma zadarte i dziób, i rufę. Jest większa, dodatkowo wzmocniona i potrafi wypatrzyć zagrożenie. Zdobią ją oczy Ozyrysa, które mają uchronić rybaka przed niebezpieczeństwami na morzu.
Każdy wydaje się mieć własną teorię na temat pochodzenia luzzu. – Maluje się je tak samo od setek lat – słyszę najczęściej. Niektórzy dopatrują się ich początków w czasach fenickich.
Luzzu powinny być drewniane, ale dziś częściej buduje się je z tworzywa sztucznego. Są łatwiejsze w utrzymaniu. Raz w roku, zazwyczaj wiosną, łódź wyciąga się na brzeg, żeby odświeżyć jej „makijaż”. Obecnie nie tylko budulec jest inny.
– Kiedyś na pokładzie musiało być 12 mężczyzn. Rybacy wyciągali pełne sieci własnymi siłami. Dziś zastępują ich maszyny – Samuel ma 70 lat, pamięta dawne połowy. – Nie mieliśmy nawigacji, orientowaliśmy się według zegarka. Wypływało się pół godziny, godzinę od brzegu. Nie zawsze udawało się trafić w to samo miejsce i bywało, że łowiska trzeba było szukać na nowo. W głosie mężczyzny nie słychać tęsknoty za tamtymi czasami, cieszy się, że młodym jest łatwiej.
Tradycyjne łodzie stały się jedną z większych atrakcji Malty.
Życie w porcie
Gdy przybijamy do brzegu, Samuel wskazuje wyróżniające się spośród pozostałych drzwi wejściowe. Wyglądają, jakby od lat nikt ich nie używał, ale wciąż nie można oderwać od nich wzroku. Tuż przy framugach wmurowano w zewnętrzną ścianę muszelki, obrazki i zabawki. – To mój dom rodzinny. Teraz stoi pusty, ale oznaczyłem go bliskimi mi przedmiotami. Chyba mam to po ojcu – Samuel uśmiecha się na jego wspomnienie. – Też lubił zostawiać różne ślady w mieście. Nie mogę tu już mieszkać, ale gdy patrzę, jak turyści fotografują się przy moich drzwiach, robi mi się ciepło na sercu. Faktycznie, do drzwi z numerem 102 ustawia się niewielka kolejka.
Dzwony kościelne biją po raz kolejny. Kiedy w końcu milkną, goście pobliskiej kawiarni biją brawo. W okolicznych restauracjach jest jeszcze całkiem sporo wolnych stolików. Wystarczy jednak podejść bliżej, by zauważyć, że niemal na każdym stoi tabliczka z rezerwacją.
Słońce jest coraz niżej. Niektórzy sprzedawcy płuczą już wiadra i pojemniki, w których parę godzin temu było pełno ryb, inni pakują niesprzedany towar i zwijają stragany. Targ się kończy, ale weekend jeszcze nie. Port zaśnie dziś późno.