Wrangelstrasse zamknięta. Policja kieruje samochody na objazdy, ale piesi mogą zobaczyć, co się dzieje za blokadą. A dzieje się sporo. Ulicę wypełnia tłum, a energiczny głos mówi do niego z wiecową manierą. Rozglądam się i dopiero zauważam, że transparent nad moją głową wcale nie wita na pikniku, tylko krzyczy „BIZIM BAKKAL ZOSTAJE!”. Wtórują mu mniejsze – na balkonach, w oknach i witrynach. Cała ulica protestuje przeciw likwidacji tureckiego sklepu z warzywami Bizim Bakkal. Działa tu od 28 lat, a teraz, razem z innymi lokatorami kamienicy, musi się wynieść.
Jej właściciel chciałby zrobić tu apartamenty, ale sąsiedzi się na to nie godzą. Chcą swój warzywniak. Stworzyli stronę w sieci, oblepili okolicę walecznymi hasłami, ale największy efekt przynoszą protesty uliczne. Dlatego dziś wszyscy przyszli tu na zakupy. Protest nagrywa telewizja, napisze o nim prasa. Nie poddadzą się bez walki. W Kreuzbergu, legendarnej dzielnicy Berlina, buntowniczy duch trzyma się wciąż mocno.
NA TEMAT:
1. Tropem alternatywnego stylu życia
W listopadzie 1989 r. mieszkańcy Berlina Wschodniego ruszyli przez pierwsze wyłomy w Murze poznawać do niedawna zakazany Zachód. U tych, co przeszli na Kreuzberg, euforia mieszała się z zaskoczeniem. Mieli wrażenie, jakby trafili do małego Stambułu, jak zresztą nazywano te rewiry. Zamiast dobrobytu zastali tygiel kulturowy, obskurne knajpy, mury z graffiti i barwnie noszące się towarzystwo – irokezy, dredy, kolczyki, tatuaże... Nie takiego Zachodu się spodziewali.
Trudno przejść Oranienstrasse bez przystanku na piwo lub coś na ząb, fot. Gutek Zegier
Podobne zdziwienie widać wciąż na twarzach turystów wysiadających z metra. Zresztą samo metro rozwiewa wiele złudzeń. Na wyłożoną kremowymi kafelkami stację wjeżdżają kanciaste, żółte wagoniki jak ze starej kolejki dla dzieci. Po kilku stacjach wyjeżdżamy na powierzchnię i z góry oglądam okolicę, w której niebawem zamieszkam. Kamienice zlepione z blokami, kanały z mętną wodą, enklawy zieleni, partery zajęte przez sklepiki i knajpy oraz wyższe piętra, na których rozgościł się street art.
Wysiadam na Kottbusser Tor. Architektura wciąż nie zachwyca, ale już ludziom przyglądam się z przyjemnością. To zasługa licznej reprezentacji osób o pozaeuropejskich korzeniach oraz całego mrowia postaci o intrygującej aparycji. Nie wiem, czy minął mnie właśnie mieszkaniec squatu, którego nie stać na fryzjera, czy nastolatek gardzący modą. Ludzie wydają się wyzwoleni spod jej dyktatury. Czuje się za to ogromną tolerancję dla wszelkich stylów bycia. Może dlatego nowi przybysze w Berlinie często osiedlają się tutaj.
2. Tropem zbuntowanych subkultur
Dwanaście lat temu zrobiła tak Beata, zamieszkując w legendarnym regionie SO36, w pobliżu Görlitzer Park. Potwierdza moje spostrzeżenia, mówiąc, że gdy wyjeżdża poza Kreuzberg, dostrzega zmianę klimatu ulicy na mniej tolerancyjny. Tutaj na spacer po okolicy można wyjść w swobodnym stroju. Na spotkaniu zjawia się z sakwą rowerową zamiast torebki. Spotykamy się w kawiarnio-jadłodajni – jednej z setek rozsianych po okolicy. Beata pisze blog o Kreuzbergu, ale pracuje też nad większą publikacją o nieznanych historiach Berlina. Wyjaśnia nam pochodzenie nazwy dzielnicy. Dwa wieki temu na wzgórzu (niem. Berg) pod Berlinem ustawiono monument upamiętniający zwycięstwa w wojnach napoleońskich. Wieńczył go krzyż (niem. Kreuz) i tak zaczęto nazywać okolicę. Jej obecny alternatywny charakter to spadek po czasach, gdy miasto podzielił nieszczęsny Mur Berliński. Rankiem okazało się, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi ze Wschodu nie może przyjść do pracy na Zachodzie. W ich miejsce zaczęli przyjeżdżać imigranci, głównie z Turcji. Trafiali na Kreuzberg. Otoczony z trzech stron Murem stanowił brudne peryferia, gdzie prawie nikt nie chciał mieszkać.
Nowe, parkowe życie lotniska Tempelhof, fot. Gutek Zegier
Drugą grupą, która pospołu z imigrantami zaburzyła niemiecki ordnung, byli przybysze z RFN. Przeprowadzka do Berlina Zachodniego chroniła ich przed służbą wojskową. Przyciągało to hipisów, anarchistów i inne pacyfistycznie nastawione subkultury. Zasiedlali pustostany, tworzyli squaty – nielegalne osiedla rządzące się własnymi prawami. Dochodziło do konfliktów z policją. Jednym z najpoważniejszych była wojna o dawny szpital Bethanien, który władze chciały wyburzyć. Rozegrały się wówczas sceny, przy których obrona Bizim Bakkal wydaje się niedzielnym piknikiem. Niepokorni mieszkańcy zwyciężyli i budynek stał się centrum kultury.
3. Tropem street artu
Zaglądamy do Bethanien, by obejrzeć wystawę o street arcie. Przy takim temacie nie mogło skończyć się na samej ekspozycji wewnątrz. Jej częścią stał się projekt #PublicTale Nr. 01. To komiksowa historia trzech robotników, którą poznaje się w odcinkach. Przy każdym podany jest adres kolejnego. Nie zostały namalowane sprayem, a przyklejone jak plakaty. – Złapanym przy zalepianiu ściany grozi mandat 50 euro, ale już za graffiti tysiąc razy większy. Stąd tak popularny w Berlinie jest plakatowy street art – wyjaśnia Bjorn, z którym oglądamy te prace. Zawisły obok tańczącej dziewczyny, pojawiającej się seriami w całym mieście, otoczonej żółtą taśmą z hasłem „It’s time to dance”.
Maik, Paul i Jörg – bohaterowie streetartowego komiksu, fot. Gutek Zegier.
Plakaty i murale zdają się bazować na prostym wizualnym przekazie, ale gdy opowiada mi o nich Bjorn, widzę ich głębszy sens. Najciekawsza jest historia murali z Cuvrystrasse, autorstwa włoskiego artysty Blu, które zdobiły kamienice nad rzeką. Chciał to wykorzystać deweloper, stawiając obok budynek z widokiem na sztukę. Zasłoniłby jednak murale od strony ulicy, czyli de facto sprywatyzowałby coś, co miało być dla wszystkich. Dlatego Blu kilka miesięcy temu pomalował tę ścianę ponownie – tym razem w całości na czarno. Takich opowieści podczas wycieczki z Bjornem słyszymy sporo. Choć nie prowadzi ona po miejscach „do zwiedzania”, jej siłą są właśnie historie z zaskakującym morałem. W podobnym duchu wymyślona jest też puenta naszej wycieczki. Przez trzy godziny słuchamy miejskich historii, a kończymy w ogrodzie warzywnym. Wśród sadzonek pomidorów.
4. Tropem ogrodów miejskich.
W grupie, która rozsiadła się na krzesłach i paletach, są głównie ludzie z najbliższej okolicy, ale nie brakuje też gości z innych miast Niemiec, czy nawet z odległej Australii. Za chwilę wszyscy dostaną do ręki konewki, grabki i inne narzędzia, po czym ochoczo ruszą ubrudzić sobie ręce w ziemi. Prace trwają przez cały sezon. Wiosną polegają na sianiu i sadzeniu roślin w workach i skrzynkach. Im bliżej jesieni, tym więcej zbierania plonów. Za pomoc dostaje się zniżkę na zakup posiłku. Można go spożyć obok, w cieniu akacji, odganiając wyjątkowo niesforne wróble. Nie należy tego robić gwałtownie, gdyż, jak ostrzegają napisy, może to rozdrażnić pszczoły rojące się nieopodal. Prinzessinnengarten to oaza w sercu miasta. Jeszcze kilka lat temu był to nieużywany, zaśmiecony teren. Dziś dosłownie rozkwita tutaj zjawisko urban gardening, a wraz z nim życie towarzyskie dzielnicy. Poza pracami ogrodowymi odbywają się także zajęcia jogi, wymiany ubrań, warsztaty i spotkania sąsiedzkie. „Wyobraź sobie przyszłość, w której każde wolne miejsce w mieście jest przeznaczone na kwitnące przestrzenie” – piszą na stronie projektu jego twórcy. Z mapy Berlina wiszącej w ogrodzie wynika, że nie jest to zupełna utopia.
Ogród i letni klub Klunkerkranich na dachu centrum handlowego w sąsiednim Neukolln, fot. Gutek Zegier.
Najwięcej podobnych miejsc powstało na dawnym lotnisku Tempelhof, które jest ewenementem samo w sobie. Po zjednoczeniu miasta i kraju stało się niepotrzebne i w 2010 r. zmieniło się w osobliwy park. Zamiast drzew jest przestrzeń, zamiast ławek – pas startowy, zamiast ciszy – porywisty wiatr. Przyciąga on kitesurferów bawiących się tu nie gorzej niż na morskich falach. Jest też mnóstwo rolkarzy oraz rowerzystów sunących po pasie startowym bez trzymanki. Są wspomniane ogrody przypominające nieco hipisowską osadę. Jest wreszcie mnóstwo przestrzeni, by zrobić piknik i lenić się na trawie. Niedawne plany zabudowania lotniska osiedlami spotkały się z silnym sprzeciwem mieszkańców. Zorganizowali referendum i zagłosowali za pozostawieniem parku w obecnym kształcie. Berlińczycy potrafią postawić na swoim.
5. Tropem jedzenia ulicznego.
Po zjednoczeniu miasta i kraju Kreuzberg niejako zmienił położenie – z peryferiów wolnego świata trafił do centrum stolicy, a tygiel kultur uczynił go modnym miejscem. Napłynęli nowi, mniej przebojowi mieszkańcy. Często słyszy się, że dzielnica nie jest już tak alternatywna jak niegdyś. Potwierdza to Beata, ale dodaje, że Kreuzberg zawsze zachowa swój charakter. Osoby, na które mówi się tutaj „spiessig”, czyli wymuskane, nie będą chciały tu zamieszkać. Za to chętnie będą, jak turyści, wpadać wieczorem na imprezę. Berlińskie kluby są zresztą dowodem na to, że nawet gdy Kreuzberg nieco zgrzeczniał, jego styl promieniuje na inne dzielnice. Najmodniejsze imprezownie to YAAM, karaibski bar plażowy, i RAW, klub na terenach poprzemysłowych. Oba leżą już w sąsiednim Friedrichshain i mają prowizoryczny, obskurny styl dawnego Kreuzbergu. Żadna selekcja nie decyduje, kto jest za bardzo lub za mało elegancki, za młody czy za stary, by wejść do środka. Rozmaite warstwy społeczne bawią się wspólnie do jednego rytmu.
Podczas Street Food Thursday w Markthalle 9 na spróbowanie czekają przekąski z całego świat, fot. Gutek Zegier
Podobnie jest rankiem na bazarze Maybachufer. Ulicę i brzeg kanału wypełniają tureckie stragany z warzywami, tekstyliami i drobiazgami na każdą okazję, a w tłumie kupujących słychać wszystkie języki Berlina. Zatrzymuję się przed stoiskiem pełnym kolorowych potraw. Kobieta w chuście nakłada mi każdej po trochu, wręczając talerz, i wskazuje wspólny stolik obok. Dosiadam się do dwóch punków. Zaraz przysiada się też ktoś w białej koszuli, kobieta wystylizowana na newage’ową wróżkę, para zwyczajnych emerytów i studentki z Hiszpanii. Gdy siedzimy tak ściśnięci i pałaszujemy tureckie specjały, myślę sobie, że właśnie przy tym stole, w tej bliskości, lokalności i otwartości na innych jest klucz do zrozumienia fenomenu Kreuzbergu. I że ta przekorna, zbuntowana dzielnica jeszcze nie raz pokaże, na co ją stać.