Od dziecka uwielbiam arktyczne klimaty. Wiele razy wcześniej odwiedziłem Norwegię. Nigdy jednak w czasie poprzednich wypraw nie dotarłem do Nordkapp, najdalej wysuniętego na północ krańca Europy. Kiedy wreszcie udało mi się namówić rodzinę do wyjazdu na bardzo daleką północ, zapaliły mi się iskierki w oczach. Perspektywa 18-dniowej wyprawy fordem focusem combi rozpaliła naszą wyobraźnię, zanim jeszcze wyruszyliśmy w tę podróż. Zakupy zaczynamy miesiąc przed planowanym terminem wyjazdu. W czasie podróży własnym samochodem bardzo ważny jest suchy prowiant. Dlatego do bagażnika naszego forda trafiają zupki chińskie, budynie, kisiele i krojony chleb. Samochód przechodzi także gruntowny przegląd - w końcu przed nim aż 8000 kilometrów, i to po niełatwych drogach.
NA TEMAT:
Do Trondheim
Mimo tak wczesnych przygotowań podróż zaczyna się później, niż planowaliśmy. Pakowanie ciepłych ubrań i jedzenia, tak aby znalazło się miejsce dla trzech dorosłych osób i dwojga dzieci nie jest proste. Dopiero wieczorem tankujemy samochód do pełna i ruszamy w drogę. Po trzech dniach i przejechaniu prawie dwóch tysięcy kilometrów przez Niemcy, Danię i Szwecję docieramy do Oslo. Trudno w to uwierzyć, ale to dopiero wstęp do naszej wyprawy! Do stolicy Norwegii jedziemy autostradą. Jednak zaraz za miastem droga zamienia się w dwupasmówkę, jaką dobrze znamy z Polski. Jedziemy z prędkością 80 km na godzinę. Szybciej nie można. Niełatwo się pogodzić z tym zakazem, jeśli ktoś spieszy się na spotkanie wielkiej przygody! W dodatku norwescy kierowcy nie spieszą się, jadą wolno, ściśle przestrzegając zasad. Trudno ich wyprzedzić. Pierwszym ważnym miastem na drodze jest Trondheim. Znajdująca się w nim katedra Nidaros to największy tego typu obiekt w Skandynawii. Wybudowana w XII wieku jest wzorowana na brytyjskiej katedrze w Canterbury. Nie jest tak wielka jak oryginał. Za to widok z wieży - panorama miasta i okolic - są niesamowite. Na jej szczyt prowadzi 170 bardzo stromych schodów. Trondheim, znane wszystkim kibicom Adama Małysza z odbywających się tu co roku zawodów narciarskich, w ciągu dnia nieco senne, wieczorem przypomina tętniącą życiem metropolię. Wszystkie puby pełne są ludzi, jednak tylko w nielicznych można coś zjeść. Okazało się, że konserwy mogą przydać się nie tylko w drodze, daleko od cywilizacji. Zaraz za Trondheim można podziwiać inny krajobraz Norwegii. Jeśli do tej pory jechaliśmy przez klimatyczne miasteczka, pełne przyjaznych ludzi, to pozostawiając Trondheim za plecami, mamy wrażenie, że to inny kraj. Za oknami forda mniej miast, mniej ludzi, za to krajobraz coraz bardziej surowy i coraz zimniej.
Mewy Nad Głowami
Jedziemy w kierunku archipelagu Lofotów. Planujemy przepłynąć promem z miejscowości Bodo do Moskesnes na Lofotach. W Bodo spotyka nas przykra niespodzianka. Na prom należy wcześniej zrobić rezerwację. Ponieważ jej nie mamy, musimy czekać na następny. Tracimy sześć godzin. Archipelag Lofotów ktoś określił mianem Tatr wyłaniających się z wody. Miał rację! Płynąc statkiem, mamy wrażenie, że na naszej drodze stoją pionowe niczym ściana skały. Między górami, w niewielkich zatoczkach, mieszkają ludzie. Trudnią się wyłącznie rybołówstwem. Archipelag słynie z tego, że ryby biorą tu na sam haczyk. Nie pozostaje nam nic innego, jak przekonać się o tym. Od właściciela dawnego domku rybackiego - rorbu, dziś udostępnianego turystom, pożyczamy łódkę. Warto było! Jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie udało nam się złowić tylu ryb, w dodatku konkurując ze stadem mew, które nad naszymi głowami wypatrywały najdorodniejszych okazów. Te, które nie skończyły w brzuchach ptaków, są suszone. W wielu miejscach archipelagu spotykaliśmy drewniane konstrukcje, na których osobno głowy i tusze dorszów wystawione były na działanie powietrza. Kemping na Lofotach znajdujemy w wiosce A. Jej nazwa to ostatnia litera norweskiego alfabetu. Sama miejscowość leży na końcu archipelagu. Rankiem budzą nas mewy, które są nieodłącznym elementem tutejszego życia. Ptaki towarzyszą nam przez całą drogę, aż do chwili, gdy opuszczamy wyspy. Woda na Lofotach jest czysta, wręcz przezroczysta. Plaże są piaszczyste. Jednak temperatura wody wynosi nie więcej niż 10 stopni Celsjusza. Dlatego w czasie pobytu rzadko spotykamy amatorów kąpieli.
Na Nogach do Przylądka
Droga do Nordkapp miejscami jest tak wąska, że mieści się tu tylko jeden samochód. Widoki za oknem są tak kuszące, że trzeba się bardzo pilnować i uważać, żeby nie wypaść z trasy. Znów jedziemy norweskim rytmem. Wolno, zgodnie z przepisami. Czasem zdarza się, że jakiś kierowca zauważa, iż blokuje ruch, zjeżdża na bok i przepuszcza szybszych. Większość wysepek w drodze do Nordkapp jest połączona mostami, jednak niektóre odległości trzeba pokonać promem. Nordkapp, nazywany też Przylądkiem Północnym, leży na wyspie Mageroya, którą niegdyś łączył z lądem prom. Dziś, aby tam się dostać, wystarczy pokonać samochodem sześciokilometrowy podmorski tunel. Po przyjeździe na wyspę zaczynamy szukać noclegu. Wybieramy przyzwoity kemping. Mniej więcej 10 kilometrów od klifów oferuje się tu turystom domki lub miejsca na rozbicie namiotu - do wyboru, kuchnię, toalety i możliwość podłączenia karawanów do prądu. Rozpakowujemy się i natychmiast wyruszamy w stronę klifu. Na samym jego końcu znajduje się cel naszej wielodniowej wyprawy. Opłata za wjazd do Nordkapp obejmuje poruszanie się w obrębie ośrodka, toalety, film i parking. Na szczęście bilet jest ważny przez dwa dni. To dobrze, bo w dniu, w którym tam jesteśmy, cały klif spowija bardzo gęsta mgła. Stoimy przy pomniku-globusie, potwierdzającym, że właśnie zdobyliśmy północny kraniec Europy i nie widzimy absolutnie nic. - Jechaliśmy 3000 km, żeby zobaczyć mgłę - stwierdza ironicznie mama. Po powrocie do domku, w którym nocujemy, decydujemy się zostać jeszcze dzień. Może jutro będziemy mieli więcej szczęścia. Rano ruszamy na piesze wędrówki po całej okolicy. Płaskimi kamienistymi szlakami przemierzamy przylądek. Szlaki nie są trudne, ale doceniamy, że mamy na sobie górskie buty. W sportowych adidasach czuje się pod stopami ostre kamienie. Chłodny, arktyczny wiatr działa orzeźwiająco w czasie trudnego marszu. Po sześciu godzinach trekkingu wracamy do ośrodka. Wieczorem ostatni raz chcemy zobaczyć widok z Nordkapp. O północy stajemy przy globusie. Nie ma mgły i chmur. Nad horyzontem unosi się piękne słońce. Świeci prosto w twarz. Wygląda niczym wielka czerwono-pomarańczowa kula unosząca się nad wodą. Przez 20 minut oglądamy przepiękny widok. Warto było dla niego jechać aż 8000 tysięcy kilometrów!
Powrót Przez Narwik
Wracamy przez Tromso i Narwik. W Tromso nocujemy w klasztorze u polskich sióstr. Pierwszy raz od kilkunastu dni czujemy się jak w Polsce. Warto odwiedzić miasto wieczorem. Słońce znajduje się nisko i przepięknie oświetla przystań jachtową. W Tromso odwiedzamy muzeum polarne, którego budynek przypomina nachodzące na siebie bryły lodu. Jeszcze w Tromso zaczynamy tęsknić za widokiem słońca na niebie o 3 w nocy. Stojąc na samym krańcu Europy, ma się wrażenie, że dalej nic nie ma. To tylko pozory. Dalej jest przecież Spitzbergen i biegun. I o wyprawie w te miejsca zaczęliśmy myśleć w drodze powrotnej...