Kiedy na niebie rozkwita zorza polarna, miękną nawet najtwardsi. Pulsujące, wielokolorowe światła łagodzą surową arktyczną przyrodę, tworząc krajobraz jak z pięknego snu.
Zorza polarna Norwegia - „Kapryśna Pani”
Jest noc. Patrzę na spokojne wody zatoki, otoczone białymi wzgórzami. Powietrze jest rześkie, mroźne – odruchowo chowam głowę w ramiona i w ciepły puchowy kołnierz. Ciszę od czasu do czasu przerywa skrzypienie śniegu, gdy przestępuję z nogi na nogę. Teoretycznie wszystkie warunki są spełnione, żeby na niebie rozbłysła zorza polarna: na Słońcu szaleją burze magnetyczne, noc jest bezchmurna, a ja jestem daleko za kołem podbiegunowym. Jak mówi naukowiec z uniwersytetu w Tromso, który poświęcił całe swoje życie zawodowe badaniom nad zorzą polarną, trzeba po prostu stanąć w ciemności i... czekać. Stoję więc. Czekam. Mijają kolejne minuty. Patrzę na północ – tam najczęściej pojawia się zorza polarna. Jak tak dalej pójdzie, północ za niedługo wybije też na moim zegarku. Staram się nie poddawać zniecierpliwieniu, tłumacząc sobie, że natury nie da się w stu procentach przewidzieć.
Nagle przed oczami pojawia się światło. Drgający pas nad horyzontem, o zielonkawych, zmieniających się odcieniach. Towarzyszy mi kilka osób – nasza mała, skostniała od niemal 30-stopniowego mrozu grupka ożywia się, a na twarzach pojawia się uśmiech: – Zaczęło się! Zorza polarna zaczyna podniebną wędrówkę.
Zorza polarna Norwegia. Niepozorna zielona poświata powiększa się, zaczyna falować i żyć własnym życiem. Z jednego pasa robią się dwa; świetliste wstęgi wiją się, zagarniając coraz większą połać nieba. Zorza polarna rozdziela się na pionowe kurtyny, pulsujące, migoczące, przeplatające się ze sobą – nie ma choćby jednej statycznej chwili, niebo po prostu ożyło... I gdy wydaje mi się, że lepiej już być nie może, zorza polarna wędruje na drugą stronę, nad zatokę, i ten sam spektakl rozgrywa się zarazem w wodnym odbiciu.
Zatkało mnie. Kompletnie. Patrzę na widowisko, jakiego nie powstydziłoby się hollywoodzkie studio. Przede mną tańczy niebo, a ja mogę tylko stać z pokorą i cieszyć się, że zorza polarna, na którą Norwegowie czasem żartobliwie mówią „kapryśna pani”, raczyła się nam ukazać.
Zorza polarna Norwegia / fot. Andi Gentsch / CC BY, Źródło: Flickr.com/photos/elgentscho/8448947296/
NA TEMAT:
Zorza polarna i polarne przesądy
Coś tak zjawiskowego jak zorza polarna, wręcz nie z tej ziemi, musiało rodzić wiele emocji, szczególnie w dawnych czasach. Niektórzy uważali, że pod żadnym pozorem nie można machać w stronę pulsujących świateł zorzy polarnej, aby nie sprowokować ataku z przestworzy; inni w obawie przed niebezpieczeństwem nigdy pod zorzą polarną by nie zagwizdali, a zdarzali się i tacy, którzy uważali, że pecha może przynieść choćby zwykła rozmowa na ten temat – najlepiej o zorzy polarnej w ogóle nie wspominać! Śmiejecie się z pradawnych przesądów? A co powiecie na Japończyków, którzy w XXI wieku wierzą, że dzieci spłodzone pod zorzą polarną będą miały szczęście w życiu i całymi tabunami zjeżdżają do Tromso, sporą część czasu poświęcając prokreacji?
Zorza polarna, jak już wspomnieliśmy, jest damą kapryśną. Pojawia się nieprzewidzianie; czasem potrzeba przynajmniej kilku dni, żeby zorza polarna się ukazała, a z reguły przynajmniej godziny czy dwóch oczekiwania na jej nadejście. Niektórzy urozmaicają czas lepieniem bałwana, inni wyruszają na nocny trekking w śniegu, by zabić czas i nie dopuścić do wyziębienia organizmu. Można też wsiąść na skuter śnieżny, ale czy to nie gryzie się trochę z ideą „wyprawy”? Chcemy przecież zobaczyć zorze polarną, najbardziej niesamowite widowisko, jakie mogła przygotować natura. Może więc warto wdrapać się o własnych siłach na wzgórza za miastem, zamiast z rykiem silnika wdzierać się w śnieżną biel?
Artykuł Marka Wilczyńskiego o Tromso i zorzy polarnej ukazał się w Podróżach w numerze drugim 2013 roku.