Na odcinku z Moskwy do Irkucka pociąg przejeżdża przez wyżynę Obszczyj Syrt, góry Ural, potem już w Azji przez Zachodniosyberyjską Nizinę i południowy skraj Średniosybirskiego Podgórza. Krajobrazy za oknem są monotonne. Nawet góry Uralu, w miejscu, gdzie przecina je kolej, to raczej porośnięte tajgą wzniesienia. Zresztą tę formalną granicę między Europą i Azją przejeżdżamy w nocy, niewiele widząc. Kiedy za oknem nie dostrzegasz nic poza drugim torem, rozpadającym się płotem i z rzadka jakimiś opuszczonymi budynkami gospodarczymi, siłą rzeczy zwracasz się ku życiu wewnątrz pociągu. W przedziale rodzi się mała społeczność. W Rosji najmniej sprzeczności jest wśród samych ludzi. Każdy jest otwarty. Błyskawicznie poznajesz współpasażerów. Razem jesz, przygotowujesz posiłki, pijesz, czasem ktoś ma gitarę. Rosjanie uwielbiają śpiewać. I śpiewają pięknie. W tych piosenkach, w słowach słychać tęsknotę, strach, miłość, gniew, wódkę, przyrodę, wojnę, radość, wszystko. Bo w Rosji naprawdę znajdziesz wszystko.
Wielu pasażerów jedzie tylko do następnej stacji, ale to i tak kilkadziesiąt godzin. Zaś każdy przystanek jest ogromnym wydarzeniem. Po całych stuleciach jazdy przez wielkie "nic" pociąg zwalnia i wtacza się do zazwyczaj nadspodziewanie ogromnego, przemysłowego miasta. Jekaterynburg, Tiumeń, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Tajszet. Na peronie kłębi się tłum. Podróżni, bagaże, paczki, handel, kuchnie polowe i "babuszki", sprzedające ugotowane przez siebie kartofle, ryby i mięso. Po półgodzinnym postoju cały pociąg delektuje się przysmakami za parę rubli. I cały pociąg zapachem tych przysmaków przesiąka. Mimo dość wysokiej temperatury, jaka panuje w środku lata na Syberii, niewiele okien w wagonach daje się otworzyć.
NA TEMAT:
Przez cztery dni przejechaliśmy koleją transsyberyjską 5153 km. Różnica czasu względem Moskwy - pięć godzin, względem Warszawy siedem. Wysiadamy. Irkuck. Półmilionowe miasto, którego centrum zdobią piękne i zaniedbane, XIX-wieczne budynki z drewna. O tym, że miasto jest wielkie, przekonujemy się dopiero, gdy "marszrutką" (popularnym środkiem transportu w Rosji) dojeżdżamy do mieszkania znajomych, gdzie mamy przenocować. Przez niemal godzinę przecinamy wielkie szare blokowisko. Drewniane serce miasta okazało się być otoczone morzem postsowieckich osiedli.
Następnego dnia ruszamy do celu naszej podróży, nad Bajkał, zwany "syberyjskim morzem". Jest to w istocie najstarsze i najgłębsze na świecie jezioro. Krystalicznie przejrzyste i niewiarygodnie zimne. Stanowi 1/5 światowych zasobów słodkiej wody. Zanurzone w Bajkale dłonie błyskawicznie kostnieją. Na południu jezioro otoczone jest górami gęsto porośniętymi tajgą. Niemal codziennie pada deszcz, ze wzgórz spływają mgły, a w lesie latają chmary wielkich komarów. W przewodniku czytam o wodolocie Rakieta, który z Irkucka przez Listwiankę płynie do wsi Balszyje Katy. Do wsi nie prowadzi żadna droga lądowa. Jest tam muzeum entomologiczne i nic więcej. Zatem płyniemy.
Stary, sowiecki wodolot mknie po powierzchni Bajkału, by w półgodziny dopłynąć do celu. Na małą keję obsługa wyjmuje skrzynki z pieczywem i wódką. Nieliczni rosyjscy turyści kierują się do pobliskiego muzeum; my udajemy się na spacer po wsi i zamiast wrócić na prom, spędzamy tam niemal dwa tygodnie.
To oddzielone od świata, urokliwe, dzikie miejsce zamieszkują nadzwyczaj gościnni ludzie. Mieszkamy w malutkiej szopie z wielkimi oknami, tuż przy plaży. Szopa należy do "hazajów", co po rosyjsku oznacza tutejszych gospodarzy. Twierdzą, że ich domy i ogród to już nie Balszyje Katy tylko Maleńkie Katy, i że ów teren ma własny mikroklimat. Szopę postawił ich syn i przez krótki czas prowadził tam sklep z kawiarnią. Splajtował, ponieważ mieszkańcy wsi właściwie nie znają wartości pieniądza. Rentę, którą dostają od rosyjskiego rządu, niemal w całości przeznaczają na opłaty za prąd. Za resztę kupują chleb i wódkę, codziennie przywożone przez wodolot Rakieta. Żywią się głównie tym, co wyhodują, upolują i przede wszystkim złowią. Dlatego nasza gospodyni tak bardzo ucieszyła się z naszego pobytu. Jej maż Nikołaj niedawno oślepł i nie ma z kim pływać na ryby. Nikołaj też się ucieszył. Jak mawia, odkąd stracił wzrok, ma bardzo dużo czasu na myślenie i musi się swoimi przemyśleniami z kimś dzielić, żeby zrobić miejsce na nowe myśli. W Balszych Katach poznajemy też trochę zdziwaczałego profesora Stoma, który opiekuje się muzeum i posiada prawdziwą ruską banię, do której codziennie wieczorem chodzimy się wypacać.
Przez dwa tygodnie na palcach jednej ręki możemy zliczyć turystów, którzy tak jak my zostają w Balszych Katach dłużej niż godzinę. Wśród nich jest Matias, Niemiec samotnie zwiedzający Syberię oraz szczeciński podróżnik Jerzy Arsoba, którego firma organizuje wyprawy w najodleglejsze zakątki świata. Spokój tego miejsca i pogodne usposobienie zamieszkujących go ludzi wpływa na każdego, kto przybywa tu z "naszego" świata. Ciekawe, czy Balszyje Katy ktokolwiek odwiedza, kiedy nastaje tu długa i sroga syberyjska zima. Wtedy Nikołaj i jego żona mają pewnie jeszcze więcej czasu na myślenie.
Przeczytałem ostatnio, że Chińczycy budują superszybką kolej z Londynu do Pekinu przez Syberię. Będzie dojeżdżać w dwa dni. Pewnie minie wiele lat, zanim powstanie i zniknie tradycyjna, zbudowana na krwi tysięcy katorżników stara kolej transsyberyjska. Zmartwiły mnie jednak słowa ślepego Nikołaja, które rzucił do nas przy pożegnaniu: "Rebiata! wracajcie tu prędko, bo mają zbudować do nas drogę. A wiecie, że wtedy nie będzie już Balszych Katów".