Łatwo prześliznąć się po powierzchni i niczego nie dostrzec. Podeprzeć frazesami o wojnach i kryzysie. Powtórzyć za Le Corbusierem, że chaotyczny, niegodny miana stolicy. Skrzywdzić i wyjechać, nigdy go nie poznając. Belgrad nie imponuje zabytkami. To, co piękne i wartościowe, zakrył zwalistymi bryłami betonu Nowego Belgradu. Restauracje ukrył w portowych magazynach. Soczyste, aromatyczne mięsa serwuje z oblepionych pstrokatymi szyldami kiosków. Za to poszarzałe od spalin fasady ustroił street artem najwyższej próby. Na kulturalne centra zaadaptował budynki bez okien i dachu. Historyczne wymieszał z pospolitym. Muzułmańskie z żydowskim. W poszukiwaniu skarbów każe zbaczać z głównych ulic. Skręcać i kluczyć po brukowanych uliczkach. Przecinać kolejowe tory. Zadzierać głowę. Ufać zmysłom.
Rozrywkowe centrum Belgradu
Po drugiej stronie placu Republiki, między pomnikiem księcia Michała a Teatrem Narodowym przebiega granica, za którą zaczyna się Dorćol. Odtąd ulice krzyżują się pod kątem prostym z precyzją godną XIX-wiecznych budowniczych. 6 łagodnych i dłuższych przecina 10 pochylonych ku północy. Na jednokierunkowych brukowanych uliczkach ruch łagodnieje. Tylko Dobračiną co pół godziny sunie pomarańczowy trolejbus. Zdarza się, że drogę przecina mu wypełniony rozchybotanymi meblami ciągnik, którego romscy właściciele zawiadamiają, że czyszczą piwnice.
Przystaję zauroczona secesyjną kamienicą. Promienie słońca spacerują po odrapanym do cegieł parterze. Wydobywają intensywną czerwień i żółć graffiti po obu stronach zamurowanego wejścia. Oświetlają resztki zdobień i przez wyszczerbione okiennice wdzierają się do środka. Może natrafiają tam na porzucone pamiątki po pierwszej właścicielce, której ojciec, majętny urzędnik Živojin Blaznavac, podarował w prezencie ślubnym pierwszą w Belgradzie kamienicę z basenem. Tuż obok w dawnej powozowni ulokowała się kawiarnia. W jej ogródku rozbawione towarzystwo popija znów modną rakiję serwowaną na lodzie z miniaturowych flakoników čokanj. Dla mnie brak miejsca, odbijam w lewo.
Kawiarnie w Belgradzie są na rogach, w piwnicach, bramach. Im więcej pęknięć na fasadzie, tym więcej klientów w środku. Nie zdziwcie się, gdy na propozycję weekendu za miastem belgradczyk zareaguje niepokojem: – Czy tam jest jakaś knajpa? W sobotni poranek tłumy z psami i małymi dziećmi ściągają na śniadanie – na przykład na jajka na bajglu po benedyktyńsku – do przeszklonej przestrzeni w klubokawiarni Supermarket na końcu Višnjićevej.
Z nastaniem południa odżywa imprezowa Strahinjića Bana. Dorćol nigdy nie pustoszeje, choć kiedy słońce przesuwa się nad dachy Nowego Belgradu, zyskuje groźnego konkurenta. Po przeciwnej stronie skarpy, w opuszczonych magazynach żeglugi dunajskiej, rozgościło się pięć nowoczesnych restauracji serwujących kuchnię europejską najwyższej klasy. Niedaleko ciemnozielona plama Wielkiej Wyspy Wojennej, z której Turcy raz po raz najeżdżali leżący naprzeciwko austriacki Zemun, dziś dzielnicę Belgradu. Połyskująca Sawa, której wody zaraz zmieszają się z potężnym Dunajem. Dla posiłku z takim widokiem warto na krótko opuścić Dorćol. Wracam schodami skrytymi między skrajem Kalemegdanu a soborem świętego Michała. Słowacki architekt Franc Janke uroczo zakpił z prawosławnego stylu i głównej świątyni Serbskiej Cerkwi nadał kształt katolickiego kościoła.
Cerkiew św. Sawy (fot. shutterstock.com)
Orientalny Belgrad
Pod koniec życia Milivoje Blaznavac zrezygnował z noszenia fezu, jednak nie potrafił rozstać się z godnym paszy zarostem. Taki był nie tylko on, ale cały poturecki Belgrad. – Przecież to starożytne Singidunum – protestuje Andjelka, moja znajoma. – Założyli je Celtowie w III w. przed Chrystusem.
Po wiekach osmańskiego panowania XIX-wieczny Belgrad nie był niczym więcej niż prowincjonalnym drewnianym miasteczkiem na krańcach dawnego imperium. Na zaproszenie władców do stolicy przyjechali architekci z Wiednia i Budapesztu. Do zabudowania było tak wiele, że i dla pokolenia belgradzkich modernistów z początków XX w. nie zabrakło miejsca.
Idę ulicą Kralja Petra po granitowych kostkach, które zastąpiły turecki bruk. Jakbym spacerowała po architektonicznej wystawie ostatnich dwóch stuleci. U szczytu dwie masywne kamienice. Ta z lewej pyszni się bogactwem ornamentów, ta z prawej uosabia surowość przedwojennego modernizmu. Za nimi socjalistyczny blok pokryty klimatyzatorami. Zza gmaszyska gminy żydowskiej wyłania się ośmiokątny meczet Bajrakli. Maleńki i subtelny, cały z białego kamienia. Dorćolski weteran z 1660 r. Naprzeci dwie przygarbione sąsiadki umawiają się na spacer na pobliski Kalemegdan, bo od wiosennego słońca park-twierdza zdążył się już zazielenić i zakwitnąć stokrotkami.
Skręcam w prawo i znowu w górę. W XVIII-wiecznym grobowcu szejka Mustafy otwarte okna. Wewnątrz sarkofag spowity zieloną flagą. Dalej zmurszała piętrowa kamieniczka. Gładki narożny kolos z zaokrąglonymi balkonami wybudowany w międzywojniu. Kryta dachówką willa z podziałem na harem i selamluk. Serbskość z domieszką orientu.
Kocimi łbami Skadarlji wracam prawie do samej opery. Po drodze mijam ulicznego sprzedawcę ikon. Seledynowe ramy, święty Sawa na wykropkowanym fioletowym tle. – Kicz – zawyrokowałabym przed przyjazdem. W Belgradzie potrafię się zachwycić.
Dwa wieki temu Serbowie chcieli za wszelką cenę dogonić Europę. Dzisiaj powtarzają: – Opusti se! Wyluzuj! Tu łatwiej posiąść tę bezcenną umiejętność.