Ostatni odcinek trasy prowadzi tuż pod słynnym szczytem Jungfrau, to najwyżej położona stacja kolejowa w Alpach – mieści się na wysokości 4158 metrów n.p.m. Patrząc na pionową północną ścianę (lokalni patrioci upierają się, że to właśnie stąd pochodzi nazwa marki odzieży alpinistycznej The North Face), trudno uwierzyć, że można było się tam wspiąć – i to w 1865! No ale jak już się człowiek wespnie, musi się jakoś dostać na dół, i cały dzień mija mi na szusowaniu po ponad 160 km tras narciarskich. Jednak mimo mej miłości do tego sportu, zawsze najbardziej cieszę się na przerwę obiadową. Zatrzymujemy się w restauracji Röstizzeri, tuż przy stacji Bahnhof Kleine Scheidegg. Po posiłku składającym się z klusek zasmażanych z serem i gigantycznej bezy tonącej w bitej śmietanie, wielkiego wysiłku wymaga zmuszenie się do opuszczenia przytulnej sali, założenia gogli i przypięcia z powrotem nart. Ale wystarczy oddalić się kilka metrów od stacji i spojrzeć na Alpy wyłaniające się z zawieruchy, by jeździć aż do ostatniego wyciągu. A potem ciuchcią w dół, do Interlaken, w dolinę. Stolica berneńskiego Oberlandu, w kantonie Berno, usytuowana jest pomiędzy dwoma jeziorami – Brienzersee i Thunersee; górują nad nią trzy szczyty – Jungfrau oraz Eiger i Mönch. Po takim dniu mógłbym usiąść w oknie z widokiem na te góry i wraz z zachodzącym słońcem zasnąć. Ale atrakcji nie koniec – czeka mnie jeszcze toboganning. Znów budzi się we mnie stary zgred. Że niby ja mam jeszcze zasuwać pod górę z sankami? Ale zaciskam zęby i zasuwam, zasuwam, zasuwam, aż przychodzi pora wreszcie się zsunąć. A wtedy to już jazda bez trzymanki. Czy można wyobrazić sobie większą frajdę niż zjazd po ciemku na sankach, ze światełkami górskich wiosek migocącymi w oddali, i bulgocącym garem serowego fondue czekającym w schronisku na dole? Ja nie potrafię. I na szczęście nie muszę. W końcu jestem w Szwajcarii.
NA TEMAT:
Rozmawiając z rodowitymi Szwajcarami przy kolacji w restauracji hotelu Alpenblick, w miejscowości Wilderswil, na pytanie z czego w swym kraju najbardziej są dumni, nie spodziewam się w odpowiedzi usłyszeć – „z pociągów”. Z czekolady, jak najbardziej, zrozumiałbym też, że z serów albo zegarów z kukułką. Ale z pociągów? Co prawda to właśnie koleją – ekspresową, bezszelestną, panoramiczną – dotarłem z Zurychu do Interlaken, skąd do Wilderswil jest rzut filcowym kapelutkiem, ale nie z pociągami kojarzyła mi się do tej pory Szwajcaria. Już następnego poranka mam swą nauczkę: by dostać się z Interlaken, gdzie mieszkam w hotelu o tej samej nazwie (gościł tu niegdyś sam Lord Byron), do miejscowości narciarskiej Kleine Scheidegg, muszę najpierw spędzić prawie godzinę w kolejce. Początkowo jestem zdziwiony, nawet trochę zirytowany. Jak to, a gdzie skibus? Ale po kilku minutach jazdy pod górę zdaję sobie sprawę z tego, jakim luksusem w dzisiejszych czasach jest taka wycieczka. Bez pośpiechu, wygodnie, i z takimi widokami za oknem, że przeklinam swoją krótkowzroczność – zamiast wziąć ze sobą cyfrówkę, zdecydowałem się na aparat w komórce.