Wyobraź sobie, że na tydzień cofasz się w czasie. Wyłączasz komputer, wkładasz surdut i cylinder, a ze strychu znosisz drewniane narty pradziadka. Jesteś gotowy na wycieczkę do Kanderstegu. Ciekawie jest już na dworcu kolejowym. Wysiadamy z nowoczesnego pociągu na zupełnie normalnym szwajcarskim peronie. Niepozorny budynek dworca, zza którego wychyla się najzwyklejsza (czytaj: niezwykle urokliwa) szwajcarska wioska. A ponad nią – ośnieżone alpejskie szczyty. Niby wszystko jak trzeba, ale... Razem z nami wysiadła rodzina: pani w kapeluszu z woalką i w gustownej pelerynie zarzuconej na ramiona, mężczyzna z pięknym, zakręconym wąsem, w nienagannym fraku i cylindrze. Córeczka w sukience z falbankami i skórzanych trzewikach. Brakuje tylko służącego, który niósłby walizkę państwa.
Na pnących się w górę uliczkach jest jeszcze ciekawiej – królują długie suknie z falbanami, meloniki i surduty u panów. Młodzi chłopcy podpierają się laseczkami, a dziewczęta przechadzają się z wachlarzami, choć mamy środek zimy. Tu i ówdzie przemknie zaprzęg konny. Wszystko wydaje się idealnie współgrać z architekturą – misternie zdobionymi, secesyjnymi hotelami i równie pięknymi zwykłymi domami. Wysokie, niemal pionowe ściany Alp Berneńskich otaczających miasto zdają się oddzielać je od współczesnego świata nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.
Złoty czas
Belle époque, czyli „piękna epoka”, to kilkadziesiąt lat przełomu XIX i XX w., gdy „wszystko było jak trzeba” – objaśnia mi jeden z uczestników imprezy. To okres spokoju i prosperity w Europie Zachodniej między zakończeniem wojny francusko-pruskiej w 1871 r. a wybuchem I wojny światowej. Gospodarka rośnie w siłę, rodzi się nowa klasa społeczna – obdarzona dyskretnym urokiem burżuazja. Kwitnie sztuka, wreszcie docenia się impresjonistów, choć symbolem epoki stanie się secesja. Bracia Lumière kręcą przebojowe „Wyjście robotników z fabryki”. Na ulice nieśmiało wyjeżdżają pierwsze automobile, w niebo wzbijają się aeroplany. Te nowinki nie zakłócają jednak spokojnego trybu życia alpejskich wiosek. Zmienia je co innego – narodziny nowoczesnej turystyki. Trudno w to uwierzyć, ale dopiero w XIX w. pojawiło się pojęcie czasu wolnego, z którym coś trzeba było zrobić. Najbardziej musiało nudzić się Anglikom, których do Szwajcarii zaczął wywozić twórca pierwszego biura podróży – Thomas Cook.
W drugiej połowie stulecia w Kanderstegu jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać hotele, a na pobliskiej przełęczy Gemmi zbudowano schronisko Schwarenbach. Wkrótce zaczęły się tam meldować persony takie jak Lenin, Picasso czy Aleksander Dumas. Mark Twain opisał swój pobyt w bestsellerze „Włóczęga za granicą”, ale miejscowi i tak będą opowiadać wam o Sherlocku Holmesie, który już wtedy uprawiał tu skituring. Była to zresztą ostatnia rozrywka słynnego detektywa przed ostatecznym pojedynkiem z doktorem Moriartym przy wodospadzie Reichenbach, kilkadziesiąt kilometrów dalej. Miejscowi chętnie wracają pamięcią do „złotego okresu”, chociaż, prawdę rzekłszy, nie mają prawa narzekać. Zaraz za miastem zaczyna się wpisany na listę UNESCO obszar „Szwajcarskie Alpy”, z przepięknym jeziorem Oeschinen. Dookoła wytyczono niepoliczalną liczbę szlaków trekkingowych, rowerowych, skiturowych i jakich tylko człowiek zapragnie.
Cały artykuł przeczytasz w grudniowych „Podróżach” (12/2015)