SZWAJCARIA

Szwajcaria dla aktywnych: Wycieczka przez góry, lasy i nieznane atrakcje

Przystanek w drodze na Mont Vully (653 m n.p.m.)

fot.: Agata Winnicka

Przystanek w drodze na Mont Vully (653 m n.p.m.)
Z dala od alpejskich szczytów i górskich rzek odkrywamy jakie uroki ma nieznana północna Szwajcaria. Tu czas biegnie wolniej, nie żal go więc spędzać na niespiesznej wycieczce, leniwym spływie czy przy serowym fondue i lampce wina

Atrakcje dla odważnych

Stoimy u stóp niepozornego wzniesienia w szwajcarskich górach jurajskich. Na naszych twarzach musi malować się lekkie rozczarowanie, że Jura to jednak nie Alpy, nasz przewodnik Michael co rusz zagrzewa nas jednak do wędrówki: "Uwierzcie, to nie jest zwykła góra!". Dróżka łagodnie pnie się wśród drzew, a nas dopada rozleniwienie, w końcu to tylko 788 metrów, nie ma co się spieszyć. "Mój syn wbiega tędy codziennie rano przed śniadaniem", komentuje nasze ślimacze tempo Michael. Wkrótce szlak przechodzi w wąską i stromą ścieżkę wysadzaną kamieniami i wystającymi korzeniami drzew. Choć nie jesteśmy w Alpach, górskie buty okazują się strzałem w dziesiątkę. Zanim jednak zdążymy poczuć się jak wytrawni alpiniści, w przeciągu godziny znajdujemy się na szczycie Creux du Van. Zamiast wierzchołka i wysokogórskich widoków, zastajemy tylko mur drzew. Zawód zmienia się jednak w zachwyt, kiedy, przeszedłszy przez zarośla, stajemy na krawędzi naturalnego krateru. Pionowe ściany na odcinku 4 km opadają 160 metrów w dół, tworząc niemal idealny skalny amfiteatr. Położona w dole zalesiona niecka - odpowiednik sceny - to siedlisko koziorożców, jeleni i dzikiego ptactwa. Podziwiać ją można w trakcie kilkugodzinnej wędrówki szlakiem wytyczonym wzdłuż skalnej krawędzi, a potem podczas wizyty we wnętrzach Creux du Van, które kryją częściowo udostępnioną dla turystów kopalnię asfaltu w Travers, używanego m.in. do budowy ulic w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku. Maszerujemy gęsiego, z lewej strony mając głęboką przepaść, a z prawej rozległe zielone pastwiska. Ku przerażeniu Michaela wchodzę na wyrastający ze ściany wąski skalny jęzor, by poigrać z lękiem wysokości i spojrzeć w zieloną gęstwinę poniżej. Czuję lekkie zawroty głowy i szybko wycofuję się do trawiastej krawędzi - nieuwaga i brak barierek wokół tej skalnej formacji od czasu do czasu są przyczyną nieszczęśliwych upadków.

NA TEMAT:

Wspinaczka i widok na Mont Blanc

Po kilkugodzinnej wędrówce marzymy tylko o jednym i to marzenie spełnia się w otoczonej pastwiskami tradycyjnej górskiej karczmie Le Soliat. W przytulnym wnętrzu pochłaniamy pokruszone pajdy wiejskiego chleba zanurzane w gorącym serowym fondue. Jest wczesne popołudnie, do długiego stołu przysiadają się coraz to nowe osoby, które choć nie wbiegają tu przed śniadaniem jak syn Michaela, to ich wygląd wskazuje na to, że właśnie na wędrówkach po okolicy spędzają swój wolny czas. Po szwajcarskim lunchu z trudem możemy wstać, na szczęście czeka nas już tylko łagodne podejście do punktu widokowego, z którego podziwiamy skalny krater oraz panoramę na nie tak dalekie Alpy. Rozszyfrowanie, który z ośnieżonych szczytów majaczących w dali to najwyższa góra Europy, ułatwia mapa. Gdy spośród pierzastych obłoków wyłania się wierzchołek Mont Blanc, możemy wracać. Schodzimy nieco dłuższym, ale łagodniejszym szlakiem, a po drodze ku naszemu zdziwieniu mijają nas grupki turystów i miejscowych. "Przegapicie spektakl!", wołają do nas z tajemniczym uśmiechem. "Nad Creux du Van zapowiada się dziś wyjątkowo malowniczy zachód słońca", tłumaczy starszy pan, który dodatkowo niesie ze sobą długi alpejski róg - a więc ominie nas i koncert pod gołym niebem... My jednak spieszymy się na pociąg, w dodatku szwajcarski, dlatego tylko przyspieszamy kroku, by zdążyć na odjazd do naszej bazy wypadowej - Neuchâtel.

Wycieczka rowerowa i kulinarne atrakcje

Dopiero nazajutrz o poranku wybieram się na pożegnalny spacer po tym cichym miasteczku położonym nad największym w Szwajcarii jeziorem o tej samej nazwie. Mijam najstarszy sklep czekoladowy Sucharda z piramidami pralinek na wystawie oraz najlepszą w mieście francuską restaurację Cardinale, w której po wycieczce na Creux du Van nagrodziliśmy się doskonałym winem, stekiem i creme brulée. Wąskimi na szerokość ramion uliczkami wspinam się do górującej nad miastem katedry. Gdzieś w górze kobieta podlewa kwiaty na swoim balkonie, sprawiając mi przy okazji delikatny prysznic. Po pokonaniu labiryntu kamienistych alejek i kilkudziesięciu schodków staję wreszcie na przykatedralnym placu. W dole widać równiutkie rzędy rudych dachów i kameralną marinę, z której za godzinę przeprawimy się promem na drugi brzeg jeziora Neuchâtel. Rejs do Cudrefin trwa niespełna 30 minut, a kolejnych kilka zajmuje nam wypożyczenie rowerów i wyruszenie asfaltową dróżką prowadzącą przez łany zbóż i kukurydzy ku łagodnemu wzniesieniu Mont Vully. Mijamy trenujących do rajdów kolarzy, biegaczy i rodziny na rowerach. Ot, niedziela w Szwajcarii. Po krótkiej rozgrzewce droga zaczyna piąć się pod górę. Rozpoczyna się walka z przerzutkami, zadyszką i wzrokowymi majakami. Po kilkunastu minutach jazdy pod górę co jakiś czas mijają mnie podejrzanie zrelaksowani staruszkowie. Kiedy zaczynam już doszukiwać się u siebie symptomów udaru, jedna z bohaterek moich omamów wyjaśnia tajemnicę, krzycząc do mnie "electric bikes!". Na pierwszy rzut oka różnica pomiędzy moim rowerem a tym elektrycznym jest niezauważalna, ale dzięki małemu motorkowi na dwóch kółkach pod górę wjedzie każdy. Bez względu na środek transportu nagrodą dla wszystkich i tak jest obiad w Mont Vully. To tu zmierzają rowerzyści, spacerowicze i pary w błyszczących kabrioletach. Z ukwieconego tarasu restauracji rozciąga się widok na okolicę i majaczące w oddali Alpy. Choć znajdujemy się na zaledwie 653-metrowym wzniesieniu, widok robi wrażenie - Mont Vully położona jest pomiędzy trzema dużymi jeziorami: Neuchâtel, Biel i Murten.

Zabytki na trasie

Pokrzepieni makaronem i frytkami, zjeżdżamy z góry po idealnie gładkiej drodze. Robimy przystanki na kładkach rowerowych, przy wiejskich stoiskach z pękatymi dyniami (należność za warzywa zostawia się w koszyczku) oraz tam, gdzie rzędy winogronowych krzewów nadzwyczaj malowniczo schodzą do skrzącego się w słońcu jeziora. Tym sposobem kilkugodzinna wycieczka rowerowa przeciąga się do wieczora. W Biel mamy tylko czas na zwrot rowerów - w Szwajcarii sprzęt można wypożyczyć w jednym mieście i bez problemu oddać go w następnym punkcie na przemierzanym szlaku. W labiryncie wąskich uliczek ciasno poutykane miniaturowe księgarenki, antykwariaty, kawiarenki, autorskie galeryjki i sklepiki z designerskimi ciuchami - wszystko zamknięte na cztery spusty. Dobrze, bo marzymy już tylko o zapadnięciu w mocny sen; nazajutrz czeka nas przeprawa kajakami do najpiękniejszego barokowego miasta Szwajcarii, Solothurn.

Spływ wodnymi szlakami Szwajcarii

Z Biel do Büren nad rzeką Aare dostajemy się pociągiem, który, w porównaniu do polskich, spokojnie może uchodzić za limuzynę na szynach. Miasteczko jeszcze śpi. Poniżej historycznego, krytego dachem mostu, którego wielokrotnie przebudowywana i wzmacniana drewniana konstrukcja pamięta XIII wiek, spotykamy jedynie parkę łabędzi z młodymi. W ciągu kamienic przy nabrzeżu znajduje się wypożyczalnia kajaków. "W samą porę", wita nas instruktorka kajakarstwa ciągnąca ku nam coś, co gabarytami bardziej przypomina pontony. Szerokie gumowe burty gwarantują wygodę i balans na rzece - na takim sprzęcie, przy spokojnym nurcie rzeki Aare, wywrotka jest praktycznie niemożliwa. Na wszelki wypadek każdy otrzymuje wodoodporne sakwy, w które schować można bagaże i dokumenty. Trasa na rzece Aare wyróżnia się spośród pozostałych - górskich - szlaków kajakowych w Szwajcarii. Nie ma tu bystrzy, wystających głazów i rzecznych wirów. Zamiast tego suniemy po gładkiej tafli wody, zza szpaleru drzew obserwujemy zielone wzgórza i przemykających szlakiem wzdłuż nabrzeża rowerzystów. Spływ i tak jest leniwy, ale, żeby spędzić na rzece jeszcze więcej czasu, robimy przystanek na maleńkiej wysepce należącej do miejscowego farmera, a w połowie drogi zatrzymujemy się na plaży. Z pobliskiej restauracji przynosimy sobie filiżanki z kawą, na kawiarniany gwar zarezerwowaliśmy sobie wieczór. Po kilku godzinach spływu drzewa i nadrzeczne zarośla ustępują pierwszym zabudowaniom, a w tle majaczą zarysy Solothurn. W samym centrum miasteczka dobijamy do miejskiej promenady i po całym dniu spędzonym na łonie natury zanurzamy się w barokowe miasto jedenastu kościołów, fontann i wież.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.