Gotlandia, zwana sercem Morza Bałtyckiego, kształtem przypomina raczej śledzionę – w linii prostej ma 140 km długości i tylko 50 szerokości. Leży w połowie drogi między polskim wybrzeżem a Sztokholmem i owo strategiczne położenie historycznie sporo ją kosztowało. Rdzennych mieszkańców – Gotów – napadali, łupili i niewolili wikingowie, bałtyccy piraci i Duńczycy. Goci w końcu się zniecierpliwili. W piątym wieku ruszyli na kontynent i zwiedzając po drodze okolice Hrubieszowa, przez Ukrainę dotarli do Rzymu, który w 410 r. podbili.
Od kilku lat wyspę, słynącą z największej liczby dni słonecznych, nękają już tylko urlopowicze. Głównie szwedzcy. Choć na 57-tysięczną Gotlandię przyjeżdża latem ok. milion turystów, tłumów nie widać. Podczas tygodnia rowerowych wycieczek z moją siostrą Julią rzadko spotykałyśmy kogokolwiek. Pewnie dlatego, że młodzież, zjeżdżająca tu na niekończącą się imprezę, spędza czas na plażach i w klubach Visby – uroczej zresztą – stolicy wyspy.
Większość przyjezdnych mieszka w zaadaptowanych domkach rybaków, albo w nowych chatkach letniskowych. Są to parterowe, drewniane konstrukcje, najczęściej malowane na czerwono, żółto lub zielono, z futrynami i framugami w kontrastowych odcieniach. Nasz dom jest brązowo-seledynowy. Obok niego stoi sauna sucha, po drugiej stronie zadaszony taras, a w malutkim ogródku wisi płócienny hamak. Idealne warunki do lenistwa. Mamy jednak inne plany. W szopie obok domku znajdujemy dwa wiekowe, ale solidne, szwedzkie bicykle. Gotlandio drżyj!
Gotlandia – wyspa 101 kościołów
Następnego dnia pedałujemy z Västergarn, w którym mieszkamy, na południowy wschód, do Eskelhem. Wąska asfaltowa droga prowadzi przez pola pszenicy, łąki i krzaki jeżyn. Jedyne, co różni ten krajobraz od polskiego, to lasy – w większości prywatne, ogrodzone elektrycznymi pastuchami. Tu wstęp wzbroniony. Poza tym czujemy się swojsko.
W Eskelhem zatrzymujemy się przy kościele. W malutkiej świątyni, której najstarsze fragmenty pochodzą z XI w., znajdują się kolorowe freski z XIII w. Przedstawiają Chrystusa i ewangelistów w symbolicznych wcieleniach: Chrystus ma postać sokoła, Jan – orła, Łukasz – wołu, Marek – lwa, a Mateusz – anioła. W księdze pamiątkowej ktoś napisał, że jest to najpiękniejszy kościół jaki widział. A mógł ich tu zobaczyć wiele. Gotlandia zwana jest wyspą 101 kościołów.
Naprzeciwko rozpościera się łąka. Pasano na niej bydło już w średniowieczu i najwyraźniej niewiele się od tego czasu zmieniło. Pastwisko jest małe, rosną na nim poskręcane ze starości dęby. Ktoś z miejscowych ścina kosą trawę – żaden kombajn nie zmieściłby się w drewnianej bramie prowadzącej na pastwisko. Dzwony kościelne oznajmiają południe niskim basem. Czujemy na plecach oddech historii.
Fridhem
Pedałujemy w kierunku Stenkumla. Pachną lipy, siano i … krowie placki. Po kilku kilometrach mijamy kolejny kościółek w Vasterhejde. Na pobliskiej łące pasą się kucyki. Źrebaki mają mięciutką, puchatą sierść. Przypominają russe – gotlandzkie półdzikie koniki.
Fot. Shutterstock.com
Skręcamy teraz w kierunku Morza Bałtyckiego. Od razu widać to w krajobrazie. Z piasków wyrastają sosny z konarami powyginanymi przez wiatr. Dojeżdżamy do miasteczka Fridhem, położonego na wysokim klifie.
Parkujemy rowery w ogrodach dawnej, letniej rezydencji szwedzkiej księżniczki Eugenii. W drewnianym biało-żółtym budynku z połowy XIX w. mieszczą się teraz hotel, hostel i restauracja. W ogrodzie wodospady, zagubione w gęstwinie drzew i krzewów ścieżki, klomby róż i domek ogrodnika z drewnianymi łabędziami na szczycie dachu. Położony nad samym urwiskiem hostel jest urzeczywistnieniem marzenia o romantycznych wakacjach.
Klify Gotlandii
Jedna z parkowych ścieżek prowadzi w dół zbocza do kamienistej plaży. Po drodze znajdujemy drewnianą altankę, przyczepioną do skał. Siadamy na ławeczkach, jemy kanapki i spoglądamy na rysujący się w oddali półwysep Högklint – jeden z najwyższych klifów gotlandzkiego wybrzeża. Postanawiamy tam dojechać na rowerach.
Droga ostro pnie się w górę. Przyciskamy mocniej pedały, lecz musimy jednak dać za wygraną. Zostawiamy nasze rumaki na parkingu, aby wdrapać się na szczyt półwyspu, wyrastającego na 48 m ponad płytkie wody Morza Bałtyckiego. Nad nami kłębią się czarne chmury, wieje porywisty wiatr. A po minucie znów świeci słońce. Co chwila zmienia się pogoda. Pod tym względem Gotlandia przypomina trochę nasze krajowe wybrzeże.
Kolejny dzień planujemy spędzić na wschodzie wyspy. Na rowerach nie dałybyśmy rady zwiedzić całej okolicy. Poruszamy się więc najpierw autobusami (można nimi przewozić nawet nasze nieskładające się rowery) i dopiero w okolicy Östergarn wyjeżdżamy rowerami na wielkie płaskie przestrzenie. Nad nimi górują drewniane wiatraki. W niektórych urządzono letnie mieszkania.
Po godzinie podróży dojeżdżamy do Sandviken, małej osady nad piaszczystą zatoką. Po długiej plaży z bieluteńkim piaskiem hula wiatr. Plażowiczom najwyraźniej to nie przeszkadza. Przypływy i odpływy wydrążyły zagłębienia w wapiennych skałach. W stojącej w nich ciepłej wodzie rosną osobliwe glony. Między zielonymi łodyżkami uwijają się kijanki, a na brzegu kwitną żółte kwiatki, zwane zębami smoka. Jakaś para zakochanych wygrzewa się na skałach. My mościmy się między wydmami, dzięki czemu jest nam dużo cieplej. Starcza nam nawet odwagi, by rozebrać się do kostiumów kąpielowych. Do wody jednak nie wchodzimy.
Po obiedzie mamy siłę ruszyć w drogę, która zajmie nam jeszcze parę godzin. Najpierw jedziemy przez cypel Sysne – rezerwat przyrody. Kilkaset metrów za wioską spotykamy tajemniczy krąg. Kawałek dalej kolejny. Ułożone z wbitych w ziemię kamieni przypominają muszle wielkiego ślimaka. Nie znajdujemy w przewodniku odpowiedzi na pytanie, kto mógł je ułożyć i kiedy. Może Goci, może wikingowie (a może Pippi Langstrumpf, której przygody kręcono właśnie na wyspie)?
Po chwili znowu pedałujemy pod górę, na szczyt klifu Groganshuvud. Był to kiedyś punkt strategiczny, skąd Goci wypatrywali łodzi najeźdźców. Widać je było już z 14 -18 mil morskich. Nam na szczęście nic nie grozi. Poza spóźnieniem na ostatni autobus. Naciskamy więc mocniej na pedały.
Wapienna Gotlandia
Do Katthammarsvik docieramy drogą między łąkami ozłoconymi niskim popołudniowym słońcem. Jesteśmy 40 minut przed czasem. Ruszamy więc obejrzeć wioskę. Ze stodoły stojącej w samym jej centrum dobiegają dźwięki muzyki. Wewnątrz odbywa się koncert. Okazuje się, że jest to część muzycznego festiwalu trwającego na Gotlandii całe lato. Mamy jeszcze czas, by obejrzeć Kathamra Gard, posiadłość jednego z lokalnych wapiennych baronów.
Wapień wydobywano na Gotlandii od średniowiecza i eksportowano do miast wokół Morza Bałtyckiego. Ale dopiero od XVII wieku zaczęto to robić na większą skalę. Na tym eksporcie zbito niejedną fortunę.
Wybrzeże bałtyckie, Fot. Shutterstock.com
Pomalowany na pomarańczowo dom przemysłowca Jacoba Dubbe’a wzniesiono w XVII w., był wielokrotnie przebudowywany i przypomina pałacyk stojący pośrodku francuskiego ogrodu. W budynkach gospodarczych obecni właściciele urządzili pokoje do wynajęcia. Jest też knajpka. Wsuwamy szybko saffranspannkaka – bardzo żółte ciastko z ryżu, mleka i szafranu podawane z konfiturą jeżynową. Nadmiar szafranu osadza się między zębami jak wapień na gotlandzkim wybrzeżu.
Kolonia nurzyków
Kolejny dzień spędzamy na zachodzie wyspy. Pedałujemy najpierw do Klintehamn. Zostawiamy rowery przy kei (nie mamy czym ich zabezpieczyć, ale ufamy w uczciwość Szwedów) i kupujemy bilety na statek, który zabiera pasażerów na oddaloną 6 km wysepkę Stora Karlsö. Jest tu drugi (po amerykańskim Yellowstone) najstarszy park narodowy na świecie. Większość osób odwiedzających wyspę to ornitolodzy-amatorzy. My też chcemy przede wszystkim zobaczyć nurzyki, czarno-białe ptaki przypominające minipingwiny.
Po godzinie rejsu dobijamy do brzegu. Mamy teraz do wyboru lunch w małej knajpce, leniuchowanie na plaży lub zwiedzanie muzeum z wypchanymi ptakami. Wolimy żywe. Idąc plażą, przyglądamy się leżącym na brzegu morskim skamielinom o pięknych formach i wzorach. Wyspa powstała jakieś 400 milionów lat temu. Wraz z Gotlandią znajdowała się wtedy na wysokości równika. Koniec zatoki zamykają wystające z wody duże skały. A na nich? Nurzyki! Cała kolonia ptaków. Stoją pokracznie na skałach albo nurkują w wodzie. Fruwają bardzo nieporadnie, jakby utrzymywały się w górze nadptasim wysiłkiem.
Nurzyki nie są stworzone do latania. Ich żywiołem jest woda – potrafią dać nura na głębokość 60 m. O dziwo, składają jaja i wychowują młode na wysokich skałach. Część piskląt spada z nich, zanim nauczy się latać. Jednak w większości przypadków upadek nie kończy się tragicznie, bo ptaszki mają miękkie szkielety i galaretowate ciałka.
Symbol Gotlandii
Schodami wyciętymi w skale wspinamy się na wysoki klif. Stoi tu dziewiętnastowieczna latarnia morska. Wewnątrz portrety latarników, lampy z wielkimi, szklanymi soczewkami i wnętrza z oryginalnym wyposażeniem z lat 40. Tu też można wynająć pokój, z widokiem na całą wyspę i niekończące się morze.
Na Stora Karlsö prawie nie ma drzew. Wycinano je, by zrobić miejsce pod pastwiska dla owiec. Te żarłoki spustoszyły łąki, zamieniając je w suche stepy. W XIX w. zakazano wypasu owiec. Powróciły dopiero w 1995 r. Dzisiaj mieszka tu tylko kilka niedużych stad.
Baranki – symbol Gotlandii – są piękne: szare, z futrem jak burza afroloków, czarnymi nóżkami i wielkimi, brązowymi oczami.
Tour po wyspie zajmuje nam dwie godziny. Resztę czasu spędzamy na plaży. A po powrocie do portu znajdujemy rowery całe i zdrowe. Naprawdę trudno nie lubić Gotlandii. Mimo, że zimna.