Odessa – Krym – Kercz
Morze Czarne ukazuje się nam po raz pierwszy, kiedy zjeżdżamy na longboardzie po deptaku prowadzącym na plażę w Odessie. Jesienne, zachmurzone niebo sprawia, że woda wygląda na jeszcze chłodniejszą. Odessa jest zatłoczona i hałaśliwa, więc opuszczamy ją dość szybko, by udać się na Krym, a konkretnie na cypel o nazwie Bakalska Kosa. To idealne miejsce na kitesurfing – z jednej strony wieje do brzegu i tworzy się fala, a z drugiej mamy tzw. „offshore”, czyli wiatr od brzegu i płaską wodę.
Szykujemy się do pierwszej podczas tej podróży sesji kitesurfingowej. Zaczyna się od przygody. Maciek jako pierwszy montuje cały sprzęt i – żeby nie przeszkadzać lokalnym rybakom – wchodzi do wody na końcu cypla. Mocno wieje. Nagle Olek krzyczy: – Młody się „topi”! Rzucamy się do wody, by ratować jego i dryfującą deskę. Scena niczym ze „Słonecznego Patrolu”, tyle że jest 13°C i wieje zimny, północny wiatr. Okazuje się, że z latawca zaczęło schodzić powietrze, a deskę wywiewać w morze. Ta akcja przypomina nam, że trzeba bardzo uważać na akwenach bez asekuracji, czyli bez sprawnej motorówki, która w razie wypadku bezpiecznie zabierze nas na brzeg. W poszukiwaniu spotów kitesurfingowych trafiamy któregoś wieczora nad duże, płytkie jezioro nieopodal niewielkiej wsi Myrnyi, oddzielone od Morza Czarnego 300-metrowym pasmem lądu. Wokół jest cisza, gwiazdy świecą mocno, wydaje się nam, że jesteśmy na końcu świata. Kiedy budzimy się następnego dnia, zaczyna wiać wiatr, rozwalające się budki pośrodku łąki okazują się szkołą kitesurfingową, a w powietrzu wisi już kilka latawców. Wieś Myrnyi to dawny nadmorski kurort, który czasy świetności ma dawno za sobą. Na targu w centrum miejscowości przypominamy sobie smak świeżego chleba pieczonego na zakwasie, prawdziwego masła i mleka. Odkrywamy też, że do tamtejszych lokalnych przysmaków należą małe krewetki, wyławiane z laguny, na której pływamy.
NA TEMAT:
Blagoszczenka – Krasnodar – Elbrus
Kiedy po tygodniu docieramy pod Elbrus – najwyższy szczyt Europy (5642 m n.p.m. ), przez miejscowych określany często jako „Góra Szczęścia” bądź „Dziewczęce Piersi” z powodu dwóch charakterystycznych wierzchołków – jest już po pierwszych opadach śniegu, więc spokojnie możemy wpinać deski i zjeżdżać w dziewiczym puchu. Co ciekawe, o tej porze roku uruchomione zostały już gondole. Wwożą narciarzy na 3200 m n.p.m. ze stacją pośrednią na 2500 m n.p.m. Jest bezpiecznie, bo na tej 700 m różnicy wysokości nie ma lodowca, możemy śmigać góra-dół w śniegu po pas, za każdym razem zostawiając po sobie nowy ślad. Ośnieżony Kaukaz urzeka nas całkowicie. Zaskoczeniem jest dla nas dialekt, w jakim mówią miejscowi. To język czerkieski, stanowiący odmianę języka kabardyjskiego. Znacznie różni się on od rosyjskiego, co mocno utrudnia nam porozumiewanie się w tym regionie – nie słyszymy już słów podobnych do polskich.
Pogoda dość szybko wygania nas z doliny Baksanu. Nocami daje się we znaki zimno, oliwa zamarza w butelce, a po jednym słonecznym dniu następne są znów szarobure. Udajemy się więc w stronę Władykaukazu, trasą o wzbudzającej respekt nazwie Gruzińska Droga Wojenna (GDW). Określenie to pochodzi jeszcze z XIX wieku, kiedy Rosjanie zmodernizowali szlak, by szybciej przerzucać duże oddziały wojskowe podczas licznych wojen. Dziś ta wspinająca się na prawie 2400 m n.p.m. droga jest jedną z najbardziej malowniczych w Gruzji.
Cały artykuł o wyprawie wokół Morza Czarnego przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże |