W jakiej cenie są te papryczki? Nie są na sprzedaż? A przyprawy? Też nie? To po co pan otworzył stragan? – dociekam. Stojący za ladą sprzedawca podkręca wąs i spokojnie odpowiada: – Koncertu przyszedłem posłuchać.
Nagle w hali targowej gasną światła. Na środek głównej alei zlatuje się tłum nastolatków skandujących „Gorillaz! Gorillaz!!”. Na prowizorycznej scenie pojawia się didżej, który za chwilę będzie miksować hity popularnego zespołu. Trzy, dwa, jeden... zaczynamy!
Hala Vásárcsarnok – najlepsza na zakupy
Reflektory oświetlają stalowe rusztowania i neogotyckie mury największej i najstarszej hali targowej w Budapeszcie – Vásárcsarnok. Halę wzniesiono pod koniec XIX wieku z rozmachem, bo na powierzchni prawie 10 000 m². Na parterze można było kupić owoce, warzywa, słodycze i przyprawy, w piwnicy nabyć świeże mięso i ryby, a na piętrze napić się kawy. W Vásárcsarnok kupieckie życie miasta toczy się także i dziś. Zniszczoną podczas obu wojen halę odbudowano w dawnym kształcie w latach 90. Od razu podbiła serca turystów. Za dnia przychodzą kupić pamiątkowy tokaj albo woreczki z papryką. A po zmierzchu na okazjonalnie organizowane tu wydarzenia kulturalne. Miejscowa młodzież tańczy i śpiewa wśród straganów z jabłkami, arbuzami, sałatą. – Welcome to real Budapest – mówi zza lady sprzedawca i puszcza oko.
„Puby w ruinie”
Dóra, przewodniczka po Budapeszcie, mówi, że przyjezdni gromadzą się w kilku strategicznych punktach. – To okolice parlamentu, Góra Gellerta, zamek na wzgórzu zamkowym, uliczki w ścisłym centrum – wylicza. Dóra prowadzi grupy wycieczkowe do mniej oczywistych miejsc. Zatrzymuje się przy jednej z kamienic w żydowskiej dzielnicy Pesztu. Nad wejściem do bramy wiszą wielkie usta rozciągnięte w uśmiechu. – To Fogasház. Fog znaczy dentystyczny, a ház – dom. Kiedyś był tu gabinet stomatologiczny – wyjaśnia Dóra. Nowi właściciele przejęli starą nazwę i emblematy, a w rozpadającym się budynku stworzyli oazę życia kulturalnego. – Odbywają się tu koncerty, spektakle, wystawy, na piętrze znajduje się hostel – opowiada. Lokal jest jednym z największych „ruin pubs” – alternatywnych miejsc powstałych na rumowiskach kamienic. Ale nie jedynym. – W Budapeszcie jest około 20 takich miejsc. I co rusz pojawiają się nowe. Prześcigają się w ofercie kulturalnej i wystrojach. Jedne mają freski na ścianach, inne – wiszące rowery czy niezadaszony dziedziniec, z którego widać niebo.
Budapeszt z dachu
– Wejdź na górę – słyszę głos dobiegający zza biurka. Przeciskam się przez zwoje tkanin, potykam o manekin. Kiedy próbuję ustawić go do pionu, spod sufitu spadają jakieś trzewiki. Chłopak przepasany centymetrem patrzy z pobłażliwością. – Up, up! Idź do góry, dziewczyno.
A więc pnę się krętymi schodami, aż w końcu wychodzę na dach. A tam: stoliki, krzesła, pufy. I mnóstwo ludzi. Sączą rozcieńczone wodą różowe węgierskie wino i cieszą oczy panoramą Budapesztu. Knajpy na dachach są bardzo popularne w ostatnich latach wśród młodych Węgrów. Zwłaszcza latem, kiedy rześki podmuch znad Dunaju przynosi ulgę po całodziennej spiekocie. Kilkadziesiąt metrów nad ziemią zapomina się o gwarze dużego miasta.
Takie lokale pojawiają się to tu, to tam. Wieść o nich rozchodzi się pocztą pantoflową. Dlatego ten, kto nie wie, gdzie ich dokładnie szukać, nigdy tam nie trafi. Do jednej knajpki idzie się przez prywatny parking, schody do innej ukryte są w biurze coworkingowym, więc w drodze na dach mija się pracujących przy komputerach wolnych strzelców. – Tuż pod nami tworzą młodzi projektanci – wyjaśnia Dóra. Już wiem, skąd te manekiny. Dóra kontynuuje: – W Budapeszcie odradza się nowoczesny design. Przejdziemy się jutro do Palomy.
Artystyczne spotkania w Budapeszcie
Od strony traktu łączącego Peszt z Budą budynek wygląda zwyczajnie. Ale wystarczy wejść na podwórko, by trafić do innego świata. Kolumny zakończone łukami, rozwidlone schody prowadzące na piętro, ozdobne płaskorzeźby i posągi. Budynek – nazywany domem Wagnera – został niedawno przejęty przez młodych projektantów. Wyremontowano dziedziniec, odnowiono pierwsze piętro, a dawne mieszkania przekształcono w pracownie. Dziś Paloma – bo taką nazwę nosi projekt – jest miejscem spotkań artystów. Mieszczą się tu warsztaty, galeria sztuki i sklepiki z rękodziełem. – Wykonanie jednej torebki zajmuje mi dziesięć godzin – mówi Norsy, która biżuterię i dodatki wyplata z papierków po czekoladzie i cukierkach. Większość artystów z Palomy wykorzystuje surowce z recyklingu. Powstają tu lampiony z drewna, sukienki wieczorowe z papieru, szale z włóczki, skórzane paski.