Płaskowyż szczelnie otula biała pierzynka – na tyle gruba, że gdyby nie rakiety śnieżne, zapadałabym się po kolana. Choć Alpe Cimbra to jeden z najstarszych ośrodków narciarskich we Włoszech, jest tu dużo spokojniej niż w innych kurortach. Kiedy maszeruję przez jodłowy las porastający okoliczne pagórki, nie spotykam nikogo. Dopiero gdy moja droga zbiega się na kilometr z trasą przygotowaną pod biegówki, mijam pierwszych narciarzy. Uśmiechamy się do siebie w milczącym porozumieniu, doceniając ciszę wokół nas. Słyszę swój oddech, staram się trzymać równe tempo i uspokajam organizm, przyzwyczajony do miejskiego pędu. Choć celem wycieczki są fortyfikacje z czasów I wojny światowej, to największą atrakcją jest dla mnie sam ruch.
Znikające języki Alpe Cimbra
Nazwa Alpe Cimbra nawiązuje do grupy narodowościowej, zamieszkującej tereny południowego Trydentu. Początki społeczności cymbryjskiej sięgają wczesnego średniowiecza. Język przypomina dialekt z południowej Bawarii. Pierwsi osadnicy bawarscy przenieśli się tutaj już w XI wieku, najprawdopodobniej ze względu na głód, który wybuchł w rejonie Benediktbeuern. W Folgarii, w której nocuję, jeszcze kilkadziesiąt lat temu cymbryjskim posługiwano się na porządku dziennym, jednak faszystowskie represje skutecznie wyparły go z tych okolic. Przetrwał natomiast w Lusernie, niewielkiej miejscowości oddalonej od Folgarii o kilkanaście kilometrów. Cymbrowie wspierani są przez lokalne władze, dofinansowania przychodzą także z Unii Europejskiej. Mają własny instytut kulturalny, a nawet telewizję. To mała społeczność, ściśle związana ze sobą. „Barandre sain tzimbar (jesteśmy Cymbrami)”, podkreślają. Realia są jednak takie, że dziś w prowincji Trydent cymbryjskim potrafi się posługiwać ledwie trzysta osób. Bez pomocy z zewnątrz szanse na przetrwanie kultury są nikłe.
Zdecydowanie lepiej mają się Ladynowie – druga mniejszość etniczna Trydentu, licząca około 8000 osób. Również prowadzą swój kanał telewizyjny, uczą się ladyńskiego w szkołach, a ja poznaję pierwsze słówka przy posiłkach – karty dań w restauracjach są w języku włoskim, niemieckim, angielskim i ladyńskim.
NA TEMAT:
Folgaria – zima jak na dalekiej Północy
Gdy tylko Massimo podchodzi do psów, zaczyna się nerwowe skamlanie. – Ja pierwszy, ja pierwszy! – zdają się wołać. Maszer po kolei zakłada im uprzęże i wpina do zaprzęgów. Moje sanie będzie ciągnąć energiczna szóstka. Obserwuję przygotowania i przypomina mi się moja poprzednia przejażdżka kilka lat temu. Siedziałam w saniach, kiedy niedoświadczona osoba kierująca naszym zaprzęgiem spadła z płóz na zakręcie. Psy zboczyły z trasy i biegły coraz szybciej. Nie zatrzymały się nawet wtedy, gdy sanie ze mną w środku wywróciły się na muldzie. – Bardzo ważne jest wcześniejsze przeszkolenie. Pięć minut nie wystarczy – mówi Massimo, który od 27 lat jest maszerem. I nie tylko.
Z ramienia Włoskiego Związku Sportu Psich Zaprzęgów organizuje wydarzenia sportowe, tworzy i wdraża regulacje prawne, szkoli instruktorów, sędziuje w zawodach. Przygotowuje też aktywności dla niepełnosprawnych. – Wypadki? Oczywiście, że się zdarzają. Właśnie dlatego nie można jeździć bez przeszkolenia. Kiedy psy są bardzo podekscytowane, łatwo o wywrotkę. Rodzice zostawili kiedyś dziecko w saniach, psy wyrwały hamulec i poniosły – zatrzymali je dopiero po kilometrze! Na szczęście nic się nie stało, ale zdarzały się nawet śmiertelne wypadki, kiedy sanie roztrzaskały się o drzewo.
Okolice Passo Coe, niedaleko Folgarii, fot. Maria Brzezińska
Pomna przestróg, uważnie przysłuchuję się instrukcjom. – Stój zrelaksowana na płozach. Na zakrętach przechylaj się na boki i delikatnie ciągnij w tę samą stronę sanie. Im szybciej jedziesz, tym bardziej trzeba się wychylić – spokojnie tłumaczy Massimo. I w końcu ruszamy. Wyjmuję kotwicę, wbitą na czas postoju, ale nie zdejmuję do końca nogi z hamulca – inaczej psy szarpnęłyby tak mocno, że spadłabym z płóz równie szybko jak moja znajoma parę lat temu. Na dłuższej prostej pozwalam rozpędzić się psom. Przyspieszają z radością. Zakręty okazują się nie takie straszne, a kiedy wjeżdżamy pomiędzy obsypane śniegiem drzewa, czuję się jak w zaczarowanym lesie w Narnii.
Eko i aktywnie w San Martino di Castrozza
W obronie natury. Następnego dnia rano opuszczam łagodne wzgórza Alpe Cimbra i jadę do San Martino di Castrozza. Przy stacji kolejki prowadzącej na Rosettę (2743 m n.p.m.) czeka na mnie przewodnik górski Rocco. W wagoniku pytam go, z czego słynie miasteczko. Spodziewam się, że usłyszę o najlepszych trasach narciarskich i pysznym jedzeniu. Ale Rocco mnie zaskakuje. – Gdybym miał użyć jednego słowa, powiedziałbym: „eko”. San Martino od lat pracuje nad nowymi technologiami, które mają na celu ochronę przyrody i zrównoważony rozwój. Wytwarzamy tyle energii z odnawialnych źródeł, że jesteśmy w stanie zużyć tylko 10%. Resztę sprzedajemy, a zarobione pieniądze inwestujemy w dalszy rozwój. Kolejka, którą jedziemy, też jest napędzana energią odnawialną – dodaje.
W miasteczku jest 70 samochodów elektrycznych i 20 stacji ładowania: to więcej niż w całej prowincji. I do tego miejskie rowery elektryczne. Zanim wysiądę z kolejki, już jestem pod wrażeniem. Ale to dopiero początek.
Zabawa w ciuciubabkę. Po wyjściu z wagonika zakładamy rakiety i w kwadrans wchodzimy na szczyt Rosetty. Poniżej, na wysokości ok. 2500 m n.p.m., rozciąga się ogromny płaskowyż Altopiano delle Pale. – To rzadko spotykany widok w Dolomitach, 50 km2 pustkowia pokrytego śniegiem i lodem – mówi Rocco. – Spójrz w drugą stronę, widać nawet szczyty w Austrii. A teraz stań przodem do północy: zobaczysz plecy najsłynniejszej góry w tej części Dolomitów.
W masywie Pale di San Martino najbardziej przyciąga uwagę Cimon della Pala, fot. Maria Brzezińska
Cimon della Pala (3184 m n.p.m.) ze względu na swój strzelisty kształt nazywany jest Matterhornem Dolomitów. Choć świeci słońce i na niebie nie ma prawie żadnej chmurki, to z Rosetty nie da się zobaczyć szczytu w pełnej krasie. Jego sylwetka najlepiej prezentuje się od strony Passo Rolle. Jadę tam z Rocco następnego dnia. Zostawiamy samochód na parkingu, ponownie przypinamy rakiety i ruszamy okrężnym szlakiem, prowadzącym przez dolinę (Val) Venegia. Masyw, którego główną ozdobą jest Cimon della Pala, ciągnie się po mojej prawej stronie. Wczoraj góra odwracała się plecami, dziś chowa się w chmurach.
Na szlaku spotykamy leśniczego na nartach, z psem na smyczy i metrową anteną na plecach. Mój przewodnik zagaduje go jak starego znajomego. Mężczyzna robi cotygodniowy obchód, podczas którego wyłapuje sygnał z nadajników zagrożonych gatunków, by określić miejsce ich pobytu. Kilkukrotnie tego dnia spotykamy w drodze miejscowych, a ja zaczynam mieć wrażenie, że Rocco zna wszystkich w okolicy. Po przerwie na lunch w Malga Venegia ruszamy dalej. Druga część pętli prowadzi przez las. Szlak jest nieprzetarty – gdyby nie rakiety, poruszalibyśmy się dużo wolniej. Puszcza Paneveggio to chroniony obszar, którego niekwestionowanym skarbem są drzewa. Miejscowi lubią mówić, że po Paneveggio spacerował sam Stradivarius. Z tutejszego świerku wytwarza się bowiem najlepsze skrzypce i fortepiany na świecie. Drewno ma jeszcze jedną właściwość: jest na tyle wytrzymałe i zarazem elastyczne, że świetnie sprawdza się jako materiał budowlany odporny na wstrząsy sejsmiczne. Po trzęsieniu ziemi w L’Aquili w 2009 r. Trydent wsparł rodaków, budując im kilkaset domów ze świerku.
Ścieżka ponownie wyprowadza nas z lasu na otwartą przestrzeń. Chmury się rozstępują, górski łańcuch widać jak na dłoni. Tylko jeden, ten sam szczyt wciąż chowa się przed nami za woalką z chmur. Ale kiedy dochodzimy z powrotem na nasz parking w Passo Rolle – miejsce, z którego najlepiej widać Cimon della Pala – wreszcie odsłania nam swoje dumne oblicze. A to wciąż nie koniec wrażeń.
Magiczna zima w Dolomitach
Po całodniowym marszu rozgrzewam się w saunie i regeneruję siły na wieczór. Dziś otwarcie festiwalu King of Dolomites dla fotografów-freeriderów. Gdy wychodzę z hotelu, księżyc świeci tak mocno, że nie widać gwiazd. Otacza go świetlisty krąg zajmujący pół nieba. Patrzę z niedowierzaniem, ale widzę, że inni przechodnie też nie mogą oderwać wzroku. Okazuje się, że to zjawisko halo. Aureola jaśnieje jak srebrny pierścień nad ośnieżonymi szczytami. Przez nią prawie się spóźniam na główny punkt programu.
Znów jestem pod dolną stacją kolejki na Rosettę. Wysoko za drzewami dostrzegam palące się światełka. Nagle rozlegają się dźwięki „Rydwanów ognia” Vangelisa. Migoczące punkciki układają się w falującą linię. Ognistą karawanę tworzą narciarze z pochodniami. Zakosami zjeżdżają coraz bliżej i bliżej publiczności. Wśród nich dostrzegam – jakżeby inaczej – mojego przewodnika. To jego miasteczko, jego duma. Nie mogło go tutaj zabraknąć.