Fragment reportażu „Kuba-Miami. Ucieczki i powroty” poświęcony życiu Kubańczyków w Miami
Wszyscy jadą na Calle Ocho. Kręgosłup Małej Hawany, która nie bardzo przypomina tę prawdziwą. Nie ma tu kolonialnych kamienic z odpadającymi balkonami, ciasnych uliczek, na których gra się w baseball albo domino. Mała Hawana to poza Calle Ocho amerykańskie domy z parkanami, poprzycinane trawniki, skrzynki na listy, zamknięte drzwi i pozaciągane żaluzje. Przy domach zaparkowane samochody. Nikt nie siedzi na ganku, nie buja się w fotelu na biegunach. Cisza. Czasem tylko pies zaszczeka. W amerykańskich domach Kubańczycy prowadzą swoje kubańsko-amerykańskie życie.
Mała Hawana ożywia się tylko przy okienku Versailles i w okolicach parku Máxima Gómeza (również przy Calle Ocho). – No Jose, zaczynasz! Wszyscy patrzą, jak mężczyzna w kraciastej koszuli zapiętej pod szyję wykłada na środek stołu podwójną czwórkę. W domino gra się parami. Osoby z pary siadają naprzeciwko siebie, zaczynają ci, którzy wylosowali płytkę z większą liczbą oczek. W parku Máxima Gómeza gra się jak na wyspie, w emocjach i z zaangażowaniem. Tylko stoliki są tu ładniejsze. No i na wyspie nie obowiązuje żaden dress code. Do stołu siada się bez koszulki, w klapkach, w czymkolwiek. Tutaj w Miami trzeba się ubrać. Tam grają starzy i młodzi, w Małej Hawanie średnia wieku koło siedemdziesiątki. Głównie mężczyźni w mokasynach, ale zdarzają się i kobiety – w wyprasowanych bluzkach, starannie uczesane.
Jose przychodzi do parku prawie codziennie, przyjechał do Miami 37 lat temu. Jego towarzysz – 55. Miał zaledwie 11 lat, porzucił wyspę wraz z matką, zaraz po Rewolucji.
Jose stuka palcem w stół, to znak, że nie ma co dołożyć. Pozostali też uderzają w blat. Koniec rozdania, wygrała para Josego.
Po wizycie w parku zaglądam do supermarketu. Odnajduję znajome produkty: hiszpańskie oliwki Goya za dolara siedemdziesiąt dziewięć – taniej niż na Kubie! Półki pełne oleju, rybek w puszcze. Czarna fasola sprzedawana w paczkach po dwa kilo leży oczywiście obok ryżu. Choć tu można wybrać jaśminowy, basmati, paraboliczny. Na Kubie ryż to ryż i kropka. Znajdzie się tu i maniok, i malangę, i bataty, ale jakieś takie mizerne, czyste i bez ziemi. Sprowadzane z Kostaryki. Są też pomidory, o tej porze roku nie do dostania na wyspie. Mango i awokado leżą wyschnięte, nie zachęcają do kupienia. Jest za to mleko! Kubańczycy zdążyli już zapomnieć, że mleko ma postać płynną. Na wyspie kupuje się zazwyczaj mleko w proszku importowane z Holandii, a i tak nie jest łatwo dostępne. Brakuje infrastruktury, by pasteryzować świeże mleko, przygotować je do transportu. Choć krów na Kubie też jest niewiele, mleko, które dają, czasem nie zdąży nawet dojechać ze wsi do miasta, psuje się w upale. Taniej, niż inwestować w odpowiednie maszyny, wychodzi sprowadzić proszek z zagranicy.
W supermarkecie są i piwa wielu marek, brakuje jednak kubańskiego cristala i bucanero. Tamales z kukurydzy zamrożono, spakowano po cztery sztuki – Cuban style, traditional family recipe. Na dziale mrożonek znajduję też banany pastewne, owoce tamaryndowca i mamey, z którego robi się koktajle. Okrągłe ciasteczka z dziurkami – dokładnie takie, jak na wyspie. Tamte nie mają jednak wypisanej daty ważności, kalorii, informacji o zawartości cukru i tłuszczu. Mięso na tackach, wołowina dostępna bez problemu. Na Kubie produkt luksusowy – gdy ląduje na stole, wszyscy z radością podkreślają, że to „mięso muuu”! Zamiast kubańskiej tucoli tutaj ta prawdziwa, oryginalna coca-cola. Papier toaletowy – cztery rolki za dwa dolary. Węgiel do grilla, o którym nikt na wyspie nie słyszał. Proszek do prania tej samej marki, tylko tam nie pierze się nim jedynie ubrań, ale zmywa także naczynia. Chleb sprzedawany w papierowej torbie z napisem cuban bread z flagą w biało-niebieskie pasy i gwiazdą na czerwonym tle. Rzeczywiście podobny, tak samo suchy, ale ma chyba trochę mniej powietrza i cukru.
W budce obok sklepu sprzedają kanapki „po kubańsku” – z szynką i serem szwajcarskim. – Takiego sera nigdy nie widziałam na Kubie – zagaduję sprzedawczynię. – Na wyspie wielu rzeczy brakuje. Nasze mojito jest też zdecydowanie lepsze, proszę spróbować.
Mijam Cafe Nikki, pierwsze miejsce, które wygląda dokładnie jak w Hawanie. Zakratowane okno kawiarni wychodzi na ulicę, część kafelków poodpadała ze ściany, pani sprzedawczyni nawet na mnie nie spojrzy. Dopiero gdy powiem „dzień dobry”, westchnie i rzuci w powietrze „co podać?”. – Kawę poproszę. Pani nie zapyta, czy z mlekiem, czy słodzę, oczywiście, że będzie po kubańsku. Nie dostanę jej jednak w białej, maleńkiej filiżance, jak na wyspie, a w styropianowym kubku z plastikową przykrywką. – Importujecie kawę z Kuby? – Gdzie tam! To nie jest możliwe.
Nie sprowadza się kawy ani cygar, embargo na to nie pozwala. Te sprzedawane turystom przy Calle Ocho, jako cygara kubańskie, skręcane są tu, w Miami. Tytoń kupuje się na Dominikanie. Kubańczyk, powiedzmy, że o imieniu Luis albo Juan Carlos, wyjmuje kubańsko-dominikańskie cygaro z pudełka. Powoli wącha tytoń, napawa się zapachem. Obcina końcówkę, podpala. Nie zaciąga się. Myśli o ojcu, który palił po obiedzie, i babce, która przysypiała z cygarem w ustach w fotelu na biegunach. Czy tęskni?
***
Reportaż wydało Wydawnictwo Poznańskie.