Do Vina del Mar doleciałbym w nieco ponad dobę. Musiałbym się wprawdzie szarpnąć – kosztowałoby to prawie pięć tysięcy złotych. Ale może warto? Gdy piszę te słowa, na zewnątrz jest prawie 40 stopni w cieniu, a ja desperacko przeczesuję internet w poszukiwaniu krajów, do których mógłbym natychmiast uciec. Wpisałem w wyszukiwarkę „miasta o najłagodniejszym klimacie” i „wypluło” mi Vina del Mar w Chile. Dzięki zimnemu Prądowi Humboldta to podobno miasto o najbardziej stabilnej pogodzie na świecie. Przez większą część roku temperatura w ciągu dnia oscyluje tam w okolicach 19 stopni Celsjusza, w nocy spada do około 12. Ale przecież nie tylko liczy się dobra pogoda, choć zmuszam się, by to napisać, gdy pot spływa mi po plecach. Chodzi też o pejzaż. Oglądam zdjęcia z Vina del Mar i zastanawiam się, czy to jest na pewno miejsce dla mnie. Trochę za dużo palm i niebieskiego nieba. Otaczające miasto wzgórza wyglądają na suche i nieprzyjazne.
Nie, nie o tym dziś marzę. Wracam za to pamięcią do chwil, niemal trzy lata temu, gdy wygodny pociąg wciskał się między skaliste wzgórza Hardangerviddy, w połowie drogi między Oslo a Bergen. Był sierpień, a w wyższych partiach gór leżał jeszcze śnieg. Niebo zasnuły jednolicie białe chmury. Na peronie w Geilo wysiadłem sam. Podobało mi się tam. Wyszedłem za miasto na ciągnącą się po horyzont, łagodnie pofałdowaną przestrzeń. Ilekroć jestem w Norwegii i wyjadę poza tereny zamieszkałe przez ludzi, mam poczucie, że oto znów znalazłem się u siebie. Zerkam do internetu – dziś w Geilo jest piętnaście stopni, jutro będzie dziesięć. Mógłbym tam dotrzeć w kilkanaście godzin. Jeśli chodzi o architekturę, to wystarczyłby Berlin w swych najzwyczajniejszych odsłonach. Wygląda trochę jak Poznań, a to dobre miejsce do życia. Berlin jest bardziej uporządkowany i o niebo mniej irytujący. No i nie ma w nim cienia tych wszystkich architektonicznych ostentacji, architektura jest tu prozaiczna i praktyczna jak całe miasto. Ma przede wszystkim służyć, a dopiero potem wyglądać. Jedno i drugie robi z klasą, ale nigdy tej kolejności nie zmienia.
Ale czasami, choć rzadko, chodzi też o ludzi. Południowe typy nie zamieszkują mojej eutopii, dla nich jej bramy są raczej zamknięte. Nie lubię zbędnego krzyku i machania rękami. Wolę raczej mrukliwych, brodatych rybaków w swetrach, ale wiem, że takich już prawie nie ma. Mogliby być też Irlandczycy, oni są przynajmniej bezpretensjonalni do bólu. Jeśli chodzi o jedzenie, to mogłaby być Grecja. Nigdy tam nie byłem, ale kuchnię uwielbiam. Była kiedyś w Poznaniu grecka knajpa, której kuchnię prowadził najprawdziwszy Grek. Jednego słowa nie umiał wypowiedzieć po polsku, ale krem z pomidorów robił taki, że klękajcie narody. Kuchnię w mojej eutopii mogłaby też, równie dobrze, prowadzić moja matka. Umarłbym wprawdzie wtedy dość szybko z przejedzenia, ale za to jaki szczęśliwy.
W kwestiach muzyki wybór jest dość prosty. Islandia i innej odpowiedzi nigdy nie będzie. Czasami robię taki eksperyment – puszczam sobie Sigur Rós i wyobrażam, że jestem właśnie tam i jadę dookoła wyspy. Żadna inna muzyka nie ma analogicznej mocy, przenosi mnie prosto na Islandię. Można tak klecić coś na kształt i podobieństwo krainy idealnej. Ze wspomnień, lektur ulubionych książek, zdjęć... Zadowalamy się tym erzacem, bo nic innego nam nie pozostało. Może tak jest nawet lepiej – szukać swojej krainy idealnej, ale znajdować tylko jej fragmenty.