Oto Holandia. Kraj, który wszystko zawdzięcza sam sobie. Począwszy od ukształtowania terenu – o każdy metr suchego gruntu toczy się tu walka z wszechobecną wodą – a skończywszy na wysokim wzroście mieszkańców, związanym z ich wielką miłością do nabiału.
To właśnie ten kraj stał się dla Brytyjczyka Bena Coatesa nową, przybraną ojczyzną. Chcąc poznać ją lepiej, wyrusza w podróż w dwóch wymiarach, zarówno geograficznym, jak i historycznym. Odwiedza tętniące życiem doki, monumentalne tamy i malownicze miasteczka, odkrywa źródła holenderskich zwyczajów i tradycji i szuka odpowiedzi na pytanie: „skąd się biorą Holendrzy”.
Fragment książki
Przed dworcem w Maastricht kilka pand, ustawiwszy się w szeregu, tańczyło congę. Po drugiej stronie brukowanej ulicy horda wikingów w rogatych hełmach i grubych futrzanych kaftanach stłoczyła się wokół iPoda, szukając trasy do najbliższego baru. Trochę dalej czterej rzymscy centurionowie zdjęli swoje hełmy z czerwonymi pióropuszami, oparli tarcze o ścianę i pochylili się nad skrzynką piwa. Oni – tak samo jak ja – przyjechali do miasta leżącego najdalej na południu Holandii na Carnaval, doroczne karnawałowe święto, głęboko zakorzenione w tradycji katolickiej i stanowiące ostatnią okazję, żeby się rozerwać przed czterdziestodniowym okresem Wielkiego Postu.
W miastach na północy kraju, takich Amsterdam i Rotterdam, karnawał mija prawie niezauważalnie, ale na południu kraju, w regionie nazywanym onder de rivieren (za rzekami), jest hucznie świętowany. Aż do Środy Popielcowej w Maastricht i innych miastach na południu będą trwały parady przebierańców, przemarsze orkiestr i zabawy na ulicach. Wiele osób wzięło urlopy, a zazwyczaj praktyczni i przyziemni Holendrzy rzucili się w wir tańca, przebieranek, a przede wszystkim picia. Maastricht tymczasowo zmieniło nazwę, stając się Mestreecht, a tysiące ludzi, nie bacząc na zimno, zapragnęło urządzić sobie swoje własne, mroźne Mardi Gras i zagrać na nosie sztywniakom z północy, którzy uznają obchody karnawału za przejaw Paapse stoutigheden, „nieprzyzwoitości papistów” (...).
Głębokie południe
Podróż trwała prawie trzy godziny i wielu podróżnych wykorzystało ten czas, żeby się przebrać w przygotowane zawczasu kostiumy. Podczas gdy pociąg przemierzał pola zasnute mgłą, w wagonach otwierano czarne foliowe torby i wyjmowano najróżniejsze peruki, peleryny, farby do twarzy oraz kapelusze, za sprawą których pociąg wiozący zwyczajnych pasażerów zamienił się w coś w rodzaju wędrownego cyrku. Zajmujący siedzenie obok mnie niechlujny deskorolkarz przywdział długą, czerwoną szatę, czarną perukę i wysadzaną kolorowymi szkiełkami koronę, stając się średniowiecznym królem. Po drugiej stronie przejścia między siedzeniami dwie siwowłose siostry zmieniły się w chichocących Batmana i Robina.
Pragnąc, jak zwykle, przystosować się do otoczenia, zabrałem ze sobą puchaty, pomarańczowy strój tygrysa ze spiczastymi uszami i ogonem w komplecie, który matka z własnej inicjatywy przysłała mi z Anglii dwa tygodnie wcześniej. „Zobaczyłam go w sklepie i uznałam, że pewnie ci się spodoba” – przeczytałem na dołączonej do paczki karteczce i jakoś nie mogłem się zdecydować, czy powinienem się czuć mile połechtany, czy urażony. Przyglądając się uważnie memu odbiciu w przybrudzonym oknie, użyłem jeszcze grubego czarnego markera, żeby uczernić sobie nos i domalować wąsy na policzkach.
(...) Na moście trwała w najlepsze karnawałowa parada. Długi szereg ciężarówek powoli jechał na drugi brzeg, w stronę starówki. Każdy pojazd zdobiły krzykliwe flagi i zawilgotniałe papierowe chorągiewki. Ryk dudniącej muzyki, która wydobywała się z olbrzymich głośników spoczywających na płaskich, otwartych skrzyniach ciężarówek, niósł się nad rzeką i nad ulicami na obu brzegach. Między samochodami kroczyły równym, tanecznym krokiem grupy młodych, skąpo odzianych kobiet, które w błyszczących rajstopach, z twarzami ozdobionymi wymyślnym makijażem i wielkimi pióropuszami na głowach wyglądały trochę jak karykatura Indian. Musiało im być okropnie zimno. Inni, starsi uczestnicy parady wyglądali na mniej zmarzniętych w swoich bardziej tradycyjnych karnawałowych kostiumach – koszulach z żabotami, aksamitnych garniturach i kapeluszach z piórkami, które mogłyby uchodzić za element bawarskiego stroju myśliwskiego.
Ubiory oglądających były znacznie mniej tradycyjne. Odzienie hałaśliwych grup wylewających się z nadrzecznych barów nadawało się raczej na studenckie otrzęsiny niż na uświęconą długą tradycją uroczystość o charakterze religijnym. Widziałem w rozbawionym tłumie banany, panny młode i żółwie ninja, biskupów z krzyżami, dżokejów, jednego Elvisa i dwóch chudych Shreków. Grupa mężczyzn przebrała się za kolorowe kostki z gry Tetris. Ich kanciaste, tekturowe kostiumy świetnie się sprawdzały, kiedy pozowali do zdjęć, stając jeden obok drugiego. Kłopoty zaczynały się wówczas, gdy próbowali wejść do baru przez wąskie drzwi.
O autorze
Ben Coates – z pochodzenia Brytyjczyk, ale z wyboru Holender. Niegdyś autor mów politycznych, doradca i lobbysta. Obecnie pracownik międzynarodowej organizacji charytatywnej, mieszka wraz z żoną w Rotterdamie. Autor artykułów dla takich czasopism jak „The Guardian”, „The Huffington Post” i „The Financial Times”.
O książce
Książka „Skąd się biorą Holendrzy?” miała premierę 3 lipca 2018 roku. Ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, w serii Mundus. Autor opowiada o mieszkańcach Holandii na 352 stronach.