To zdanie zapamiętałam z całej książki najlepiej. Dzieląc z jowialną autorką pasję podróżowania głównie w pogoni za nowym smakiem, poczułam, że jeśli chodzi o towarzystwo: mam kompletnie odwrotnie niż Julia. Ale czy na pewno? Proces myślowy, a raczej emocjonalny, przebiegał po przeczytaniu tych zdań błyskawicznie. Przecież kiedyś byłam osobą, która nie wyobrażała sobie samotnej podróży... Moja mobilność - którą uświadomiła mi Paula Bialski, badaczka współczesnych wojaży, takich jak couchsurfing czy portale ułatwiające zamówienie sobie autostopu, mówiąc, że nie mówi się już o podróży, mówi się o mobilności - była przecież kiedyś zupełnie inna. Nie miała kompletnie sensu, jeśli nie dzieliło się jej z inną osobą, lecz niekoniecznie bezpośredni Nie miało sensu oglądanie czegokolwiek, jeśli nie można było tym z kimś się podzielić, omówić tego, zgodzić się bądź nie w opinii. Zdałam sobie sprawę, że samotne, czyli pojedyncze podróże odbywałam niejako w schizofrenicznym pędzie do opisania ich natychmiast komuś innemu: najpierw pisząc listy, potem relacjonując je na bieżąco w SMS-ach. Jakbym jednocześnie, próbując czytać książkę, sama ją pisała. Skąd ta narzucona sobie dyktatura dzielenia się emocją? Mogę tylko podejrzewać; grunt w tym, że po pierwsze zyskałam wtedy opinię osoby, która nie umie podróżować, po drugie przyzwyczaiłam się do tej myśli, że nie umiem... Podróże nie sprawiały mi przyjemności, czułam ziejącą pustkę obok siebie - nie było kontrastu, nie było omówienia, udawałam się więc w otchłanie melancholii, marząc o dniu, kiedy będę podróżować "naprawdę".
NA TEMAT:
Paradoksalnie nauczyłam się tej - niezbędnej mi teraz do życia - przyjemności, będąc w końcu sama. Nie miałam komu opisywać siebie i świata, musiałam albo opisać sobie, co czuję, albo... poczuć w końcu Satori, pobyć tu i teraz. I - przyznaję - uzależniłam się od tego stanu. Podejrzewam, że to podobny stan do tego, który gnał najbardziej schizofrenicznych podróżników z Bouvierem na czele, i od jakiegoś czasu egoistycznie pielęgnuję jego ideę w swoim umyśle. W samotnym podróżowaniu jest to, czego było mi potrzeba - przez lata, widząc się głównie w kontekście innych osób, nagle przerzuciłam się na obserwowanie otoczenia i samej siebie w rozmaitych kontekstach miejsc i kultur, innych smaków. Po cholerę mi przeszkadzajki, jak najlepiej bawię się, wystawiając się na przygody? Czy podróżując z kimś, wpadałabym w Amsterdamie na 19-letnią projektantkę dildo, która swoje produkty dawała do testowania mamie i siostrze, spędziła cztery godziny w La Boqueria, szukając skorupiaków w muszlach podobnych do bambusa i w końcu ich nie jedząc, lub zmarnowała całe popołudnie z Julią, przypadkowo spotkaną właścicielką księgarni kulinarnej - takiej, w której znajdują się tylko książki? Na pewno musiałabym gdzieś iść, komuś chciałoby się siku czy papierosa, ktoś byłby głodny lub chciał zobaczyć następny zabytek. Nie byłoby też na tyle intymnie, żeby pogadać z przypadkami od serca... Dlatego też od jakiegoś czasu, kiedy chcę coś wymyślić, nie idę do przyjaciela czy przyjaciółki. Wolę wsiąść w pociąg, w samolot. A nade wszystko wylądować sama w pokoju hotelowym. To tu myśli mi się najlepiej, to tu - w pustym kontekście takich samych wnętrz wypełnionych wspomnieniami innych ludzi - czuję, jak myśli mi galopują i nie nadążam za robieniem notatek w wannie, na hotelowej papeterii. Z drugiej jednak strony... Kiedy piszę te słowa, odczuwam niedosyt. Bo gdzie tu spanie na lotnisku na karimacie, kiedy druga osoba cię pilnuje? Gdzie smak różowego wina i pizzy za parę euro, wzmocniony ciepłem chodnika na nabrzeżu Rodanu w Arles? Gdzie burza z piorunami na przypadkowym kempingu, gdy namiot chyba już nie wytrzyma? Gdzie poufałość dwójki ludzi, którzy przyznają, że zaraz po przekroczeniu granicy czują się automatycznie głodni i zjedliby cały nowy kraj, czego efektem są figi z kozim serem w popiele? Gdzie tańczenie w podejrzanych dyskotekach na Dominikanie?
Nie zjadłabym brazylijskiej kolacji na barcelońskim dachu albo tego, co wydałoby mi się potwornym połączeniem (wędzona ryba i ogórki małosolne?). Nie byłoby band spotkanych przypadkowo niebezpiecznych przyjaciół i seksu w samochodzie, na przystankach dla tirów. Czy gdybym nie zakochała się na dwanaście godzin przed wylotem do Amsterdamu, spotkałoby mnie wszystko to, co opisałam powyżej? Kiedy o tym myślę, samotna podróż ma zupełnie inny status ontyczny. To luksus. Nie tylko w najprostszym kontekście - ekonomicznym - bo pojedynczy pokój w hotelu jest najdroższy, bo nikt z nami nie poszuka zgubionej w śniegu komórki, nie podwiezie, a rachunku za benzynę nie podzielimy na dwa, trzy, cztery. To luksus życia na swoim czasie i swoich własnych warunkach. Ale przecież warto znieść czyjś czas na siku czy papierosa, jeśli za czyjąś palącą potrzebą skręcenia akurat w tę, a nie inną uliczkę pojawi się nowa opowieść. Nawet egotyczny do granic Bouvier jako główny cytat do "Ryby-Skorpiona" wybrał w końcu fragment z Kennetha White'a. "Nie można przecież/ tylko tak jeździć tu i tam/ i nie pisnąć ani słowa". Rozgrzeszam się więc z moich epistemologicznych wysiłków młodości (skoro Glenn Gould pisał listy z Moskwy do swojego psa...), które są dla mnie symbolem podróżowania beznadziejnego, zależnego, niepełnego - owego jednoczesnego czytania książki i jej równoczesnego pisania. Odczarowuję towarzyszy podróży, nawet tych, którzy każą się spóźniać na samolot i odwiedzać drugi raz to samo miejsce... Twoje tempo, moje tempo, nasze tempo. Tak naprawdę już czekam na następny moment, kiedy będę miała kupić bilet - czy kliknę sama, czy sięgnę po telefon, by do kogoś zadzwonić?
Agnieszka Kozak – dziennikarka, organizatorka Miesiąca Fotografii w Krakowie, coach zajmujący się artystami