To wydarzyło się w lecie 1975 roku, kiedy byłem jedenastoletnim chłopcem. Wyjechałem z rodzicami i młodszą siostrą na miesięczne wakacje do Pyzówki – małej górskiej wsi niedaleko Nowego Targu. Znajdował się tam ośrodek pracowniczy należący do Kablobetonu – zakładu pracy mojego taty – wielka chałupa w góralskim stylu. Już w autokarze wydarzyła mi się dziwna przygoda: w Warszawie razem z ludźmi do autokaru wsiadła mucha. Wielka, obrzydliwa mucha robacznica. I całą drogę nie dawała ludziom żyć. Wszyscy próbowali ja zabić, wygonić przez okno, ale mucha pozostała nietknięta do samego końca. Do dziś pamiętam, jak wylatuje przez otwarte drzwi w Pyzówce z bezczelnym bzykiem. To mnie zafascynowało: jak teraz taka miejska mucha zaaklimatyzuje się w zupełnie nowym miejscu. Z krowami, baranami, gnojem, lasem... No i do dziś nie wiem czemu, ale właśnie wtedy postanowiłem, że moją pasją, której poświęcę się przez 30 dni wakacji będzie zabicie 1000 much. Co najmniej 33 muchy dziennie. Tak, wiem, to było trochę irracjonalne, ale klamka zapadła. Pierwszego dnia uzbroiłem się w starą, zrolowaną gazetę. Na początku to była czarno-biała „Trybuna Ludu”, po pierwszym dniu łowów zamieniłem ją jednak na kolorowy tygodnik – „Panoramę Śląską”. Kolorowa, śliska gazeta była zdecydowanie lepsza do zabijania much. Rozkwaszone bebechy w „Trybunkę” momentalnie wsiąkały, szybko rozrywały papier, a po „Panoramie” spływały o wiele lepiej, a i tak tygodnik po kilku dniach wyglądał jak miecz rzymskiego wojownika i musiałem go zmienić na „Perspektywy”, a potem na „Przekrój”. Zacząłem polowanie od pokoju, potem przeniosłem się na korytarz, stołówkę, no i oczywiście ruszyłem w plener. Codziennie po przebudzeniu chwytałem za ilustrowany tygodnik i siekłem muchy. Skradałem się, zaczajałem, starając się nie chodzić do kuszącej kupy gnoju, która znajdowała się za ośrodkiem wczasowym. Chodziłem tam tylko w te dni, kiedy nie miałem zabitego dziennego limitu much. To było oczywiste ułatwienie, bo przy kupie gnoju muchy kłębiły się jak szalone. No, ale czasami musiałem. Nie mogłem przecież pójść spać z dziennym rezultatem 10 czy 15, bo to oznaczało, że następnego dnia czekało mnie uśmiercenie 50–60 much, żeby zmieścić się w średniej. Kawał ciężkiej roboty! A śniadanie, obiad, kolacja? Ja nie miałem na nic czasu wtedy, w sierpniu 75 roku, ja tylko zabijałem muchy.
Po kilku dniach ludzie w ośrodku już mnie znali. Po jakiś dwóch tygodniach znała mnie cała Pyzówka. Górale pokazywali mnie palcami, kiwając głowami... A ja, w krótkich spodenkach, w T-shircie z napisem „Studio 2”, w sandałkach, z zaciętą, nieobecną miną, z okrwawioną gazetą w dłoni, niczym jakiś upiór krążyłem po wsi i okolicach. Tak, czasami wypuszczałem się sam daleko na polowanie, kiedy rodzice spali po obiedzie w pokoju. Pamiętam taki dzień, kiedy bardzo długo uganiam się po lesie za jedną wielką, tłustą muchą. I nie zabiłem jej, uciekła! Siedziałem potem zdyszany i wściekły na hali, wpatrując się w szczyty Tatr. Jak Szymanowski, jak Karłowicz, jak ten potwór Witkacy... ech... Oczywiście, zapisywałem i zliczałem codziennie moje ofiary w notesiku. Kiedy przekraczałem normę, pozwalałem sobie nawet na jeden mecz kapslowy albo bitwę żołnierzykami. Moi rodzice byli zaniepokojeni. Mama pukała się w czoło, a tata proponował western w TV. Pod koniec pobytu w Pyzówce bolał mnie przegub ręki od ciągłego walenia gazetą. Miałem obsesję muszego brzęczenia. Ciągle je słyszałem. Zrywałem się po nocach z łóżka i chwytałem za gazetę, rodzice wrzeszczeli na mnie, że im nie daję spać. Chłopcy i dziewczęta spotykali się na korytarzu i flirtowali, a ja mijałem ich z tajemniczą miną i okrwawioną gazetą w ręku. Oni się śmiali ze mnie, szczególnie dziewczyny. Ale ja miałem to gdzieś. Moja MISJA była ważniejsza. I jeszcze jedno: nosiłem przy sobie cały czas plastikowe pudełeczko po groszkach, takich ówczesnych bardzo popularnych cukierkach. Jak przekręcało się pudełko to otwierała się dziurka i wypadał z niej groszek. No i ja do tego pudełeczka ładowałem zabite muchy. Nie wszystkie oczywiście. Z niektórych nic nie zostawało,strzępy, to tych nie wkładałem. Ale niektóre uśmiercałem tylko jednym pacnięciem w łeb, te nadawały się do pudełeczka. Pudełeczko sumiennie myłem. No i te muchy codziennie wieczór znosiłem do pokoju i wkładałem do radia, które stało na stoliku obok łóżka. Takie wczasowe długie radio z politurą. Na nim tata stawiał popielniczkę i kładł paczkę Carmenów. Odbiornik Fregata albo Albatros, już nie pamiętam nazwy. To radio miało obluzowaną tylną dyktę, za którą znajdowały się jego wnętrzności. Tam składowałem zabite muchy, a w międzyczasie śpiewał Jerzy Połomski, Anna Jantar, Ali Babki i przemawiał Edward Gierek.
Nie wiem, ile much tam złożyłem, ale myślę, że co najmniej z połowę mojego uboju. Przed wyjazdem pożyczyłem śrubokręt od ciecia z ośrodka i dokręciłem solidnie obudowę. We wnętrzu radia zostało z 500 much... Cały czas liczyłem na to, że jedna z tych much, to będzie ta mucha z Warszawy. Do dzisiaj się zastanawiam, czy kiedykolwiek to radio trafiło do punktu napraw, do Nowego Targu. Popsuło się i ośrodek wysłał tam zopatrzeniowca z kilkoma radiami Albatros i telewizorem, bo w Pyzówce nie było takiego punktu naprawczego. Siedzi tam taki wąsaty góral-technik, odkręca obudowę Albatrosa i jego oczom ukazuje się pół tysiąca zeschłych much... Chciałbym zobaczyć jego oczy, bardzo bym chciał. To lepsze niż oczy Mony Lizy. Tak sobię myślę, że jeżeli ten góral-technik żyje do dzisiaj, to on na pewno pamięta to zdarzenie.
Piotr Ibrahim Kalwas – Urodzony w 1963 r. Pisarz, podrożnik. Autor 5 książek z pogranicza prozy, reportażu i filozofii: Salam, Czas, Drzwi, Rasa Mystica, Dom. Mieszka z rodziną w egipskiej Aleksandrii. Na co dzień, prócz pisania i czytania, zajmuje się siedzeniem na brzegu Morza Śródziemnego i słuchaniem muzyki klasycznej i jazzowej. Prezentowany esej będzie częścią wydanej w tym roku nowej książki – zbioru opowiadań.