Napisać "coś o podróżach". Proszę bardzo - w moim życiu były wyjazdy krótkie i długie, pociągiem na Ukrainę śladami postaci historycznej i promem do Szwecji, do Finlandii, do Norwegii. Samoloty interkontynentalne zabierały mnie, pełnego trwogi przed lataniem, do Kuala Lumpur, Singapuru, Bombaju, Brazylii czy na Kubę, do krajów arabskich i Izraela. Kupowałem na duty free filtry i opalałem się, pijąc drinki pina colada w samym środku zimy. Kąpałem się na Karaibach i potem, w ciemnej i zimnej Polsce, ze zdziwieniem patrzyłem na złażącą ze mnie od opalenizny skórę. Korzystałem z salonów masaży na małych wyspach Malezji i Tajlandii, byłem napadnięty w Rio i jadłem unikalny owoc assai. Mógłbym tak długo, gdyby nie to, że wszystkie te atrakcje mnie znudziły. I tylko jeden kierunek pozostał wciąż niespełniony. Nie ma tam tanich lotów, biura podróży nie kuszą palmami i przecenami, to kierunek trudny, który nie narzuca się urodą, atrakcjami, drinkami i łatwym seksem. Jeśli najbardziej interesują nas książki jeszcze nienapisane, to tym bardziej podróże niespełnione. Napiszę więc o tej, którą podejmę. Wiosną, latem, za rok, ale pojadę tam. Kierunek: daleka, daleka, daleka Północ. Co tam jest do oglądania? NIC. W naszym przepełnionym atrakcjami świecie NIC jest wielką alternatywą. Jak łyk zimnej wody po lepkim ajerkoniaku. Kiedy wyjeżdżam do Stanów czy Europy Zachodniej, zazwyczaj mój cicerone już w drodze z lotniska atakuje mnie informacjami. "Zobacz! To jest najstarszy kościół, a to jest najnowsza klinika, a to najwyższa na świecie wieża, a tam na cmentarzu leżą takie to a takie gwiazdy, a tu, w tej dizajnerskiej kuli mieści się najnowocześniejsze... A tam ta słynna...". W końcu mam dosyć i nic nie robi na mnie wrażenia, niech się wypchają z tym wymuszonym podziwem. Nie chcę najstarszej i najwyższej ani krzywej wieży! Chcę miejsca, które nie będzie mi się narzucać, o trudnej urodzie, której trzeba się doszukać.
Tam więc nie ma nic, ale to nic jakże jest bogate w niuanse. W zależności od pory roku jest tam bardzo dużo przedziwnego światła lub jeszcze więcej najczarniejszego mroku rozświetlonego polarną łuną. Nie pojadę tam samolotem, nie wezmę hotelu all inclusive, do światła nie jedzie się z cyfrową kamerą. To będzie odwrotność dzisiejszej "easy going" turystyki. Zabiorę: analogowy, stary aparat fotograficzny, czarno-białą kliszę, mnóstwo zeszytów, piór i atramentu, nóż fiński, ser kozi, sweter z wełny szetlandzkiej, norweską czapkę, fujarkę i skórzaną torbę na ramię. Wezmę łaty, euro, dolary i dużo dobrego tytoniu, glizy do papierosów i zapałki. Wódkę, oczywiście. Wsiądę o świcie do autobusu relacji Warszawa - Wilno. Będę patrzył na migające za oknami Pojezierze Augustowskie. Będę się cieszył, że nie zabrałem ani komórki, ani karty kredytowej, ani notebooka. Będę śpiewał pod nosem "Augustowskie noce". W Wilnie pójdę złożyć hołd mojej bohaterce - Barbarze Radziwiłłównie - i wsiądę w autobus jadący do Rygi, wsunę po prostu kierowcy zwitek łotewskich łatów. W Rydze natychmiast wypiję kawę z automatu na dworcu autobusowym, odleję się i chwycę autobus do Tallina. Tam wezmę taksówkę do przeprawy promowej i tym najdziwniejszym na świecie promem, o którym kiedy indziej, przeprawię się do moich ukochanych Helsinek. Tam zanocuję w hotelu i w nocy będę sobie pił kawę i notował, notował. Napełnię pióro atramentem, skręcę i zapalę papierosa, wyjdę na balkon. Mimo wiosny będzie zimno, więc nałożę na piżamę ciepły sweter i łyknę wódki na rozgrzanie. Odwiedzę przyjaciół z mojego wydawnictwa Like (sami farbowani na czarno metale) i poproszę ich, aby dowiedzieli się dla mnie, który pociąg wrzyna się najbardziej w północ Finlandii, tak aby wsiąść w Helsinkach i wysiąść po dobie już w połowie mapy. Oni powiedzą mi, że tak się nie da, że to droga na wiele tygodni, żebym najpierw pojechał do Kuopio albo Joensuu, albo jeszcze skromniej - do Lahti, odpoczął i dopiero jechał dalej. Właściwie starczy pójść na dworzec. Bez uprzedzenia, to bardziej emocjonujące. Złapać cokolwiek, byle na Północ i jechać, ile wytrzymam. Tam, gdzie wysiądę, rozbić obóz, rozpalić ognisko, postawić nad nim czajnik z rosyjską herbatą, pomodlić się w cerkwi. Być poważnym, bo tu nie Południe, z jego terroryzującą koniecznością czerpania "fanu", wszechobecnej radochy. Nie, ja chcę być poważny, wyciszyć się, poznać kruche światło białych nocy i nad ranem zasnąć po zażyciu mocnej tabletki nasennej. Chcę pachnieć ogniem ognisk i jeziorem, i lasem. Romantyczne? A jakże, pewnie. Ale nie ma nic mniej romantycznego od zorganizowanych wycieczek na Południe.
W końcu wyląduję w jakiejś zapadłej północnej miejscowości, na wysokości Murmańska lub jeszcze dalej. W Tana, w Wodso, w Nikel. Co będzie? Sklep. Film "Przełamując fale". Nic, oczywiście, nie będzie nic. Tam właśnie wyciągnę moją fujarkę, usiądę po turecku i będę grał. Największa atrakcja dla zblazowanego turysty. Zobaczę Morze Barentsa i widok ten na długo zostanie w moich oczach. Albo przemarznięty i zły na siebie będę chciał jak najszybciej wracać, jakby ktoś wylał mi kubeł zimnej wody na głowę. Albo będzie tam McDonald's i Arab będzie mył mopem podłogę. I okaże się, że jechałem tak daleko tylko po to, aby zobaczyć Araba i McDonalda. To bardzo możliwe, będzie to już bowiem podróż odbyta. Może więc jednak tam nie jechać i niech tak zostanie?
Michał Witkowski – pisarz, showman. Autor m.in. powieści „Lubiewo”, „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej”, „Margot” wydawanych w osiemnastu krajach. Mieszka w Warszawie